piątek, 14 września 2012

Czerwony Płomień - XXXIV


Korytarz szpitala pomalowany był na jasnozielony kolor, mający zapewne pasować do służbowych ubrań personelu, ale zimne sztuczne światło wyganiało ostatnie złudzenia ciepła. Shirenai siedział na jednym z krzeseł z twarzą ukrytą w dłoniach. Stracił poczucie czasu, wydawało mu się, że operacja ciągnie w nieskończoność, chociaż od momentu, gdy nad drzwiami zapaliło się czerwone światełko, upłynęło dopiero kilkanaście minut. Wciąż miał przed oczami ten widok…


Jego umysł nie zarejestrował huku wystrzału. Przerażony patrzył jak Ueda z łagodnym zdziwieniem osuwa się na ziemię. Instynktownie złapał go w pasie, usiłując powstrzymać przed upadkiem.

— Keizo! — wrzasnął, gdy mężczyzna zawisł na nim ciężko. — Kei, do cholery… — Upadł na kolana, wciąż przyciskając go do siebie. To nie działo się naprawdę… Nie siedział teraz na mokrej, zimnej ziemi… Nie patrzył na blade, sine usta nieprzytomnego Uedy… Zaraz się obudzi i stwierdzi, że to kolejny z tych głupich koszmarów, po których człowiek chodzi cały dzień jak nawiedzony. — Kei… odezwij się, proszę… Kei… — Wysunął jedną rękę spod jego pleców i dotknął jego twarzy. Omal nie krzyknął, widząc jak jego palce pozostawiają na jasnej skórze policzka czerwoną smugę. Przerażony spojrzał na swoją dłoń... Krew… Skąd tyle krwi? Mocniej przygarnął mężczyznę do siebie. — Kei… nie rób mi tego — wyjęczał, chowając twarz w jego włosach. Zacisnął pięści na ubraniu Uedy, głowa mężczyzny spoczywała w zgięciu jego ramienia, czarne włosy ostro odcinały się od bladej skóry. Odruchowo odgarnął kosmyki, jeszcze bardziej rozmazując krew, która teraz zdobiła czoło, przerażając Shirenai jeszcze bardziej. Uniósł głowę i bezradnie rozejrzał się dookoła. Cisza… napastnicy uciekli w popłochu, zabierając swojego martwego kumpla. Drżącą ręką pomacał się po kieszeniach i niezgrabnie wyciągnął telefon. Jeszcze nigdy tak się nie trząsł, dopiero za trzecim razem zdołał wcisnąć odpowiednie przyciski i połączyć się z pogotowiem. Nawet nie pamiętał rozmowy z dyspozytorką. Rozłączył się i mocniej przygarnął mężczyznę do siebie, z przerażeniem obserwując jak biały śnieg powoli zabarwia się na rubinowo. — Wszystko będzie dobrze — wymamrotał. — Obiecuję, wszystko będzie dobrze. — Kołysał się, trzymając Keizo… W tył i w  przód… Jeszcze nigdy nie czuł się tak bezradny… W tył i w przód… Nie może umrzeć, przecież to Ueda… W tył i w przód… Wszystko jest takie zamazane, trudno cokolwiek zobaczyć… W tył i w przód… To nie świat stracił ostrość, to łzy go przysłoniły…  W tył i w przód… Jednostajne ruchy, jak u osieroconego dziecka, paradoksalnie uspokajały i wprowadzały w dziwnie kojące otępienie. — Gdybym nie wyszedł… Kazałeś mi czekać… Wiem… zawsze się buntuję… Gdyby nie to… — Nie zauważył świateł nadjeżdżającej karetki. Ktoś krzyczał, ktoś inny usiłował go przekonać, aby rozluźnił uścisk. Z drogi do szpitala pamiętał jedynie monotonny dźwięk aparatury medycznej, zaparowaną maskę tlenową i cicho rozmawiających lekarza i sanitariusza. Ktoś podał mu środek na uspokojenie.

— Proszę pana? — Młoda pielęgniarka potrząsnęła jego ramieniem, wyrywając go z rozmyślań. Uniósł głowę, patrząc na nią nieprzytomnie.

— To już? Co z nim? — Poderwał się niezgrabnie z krzesła.

— Nie, nie, operacja jeszcze trwa. — Pochyliła się ku niemu. — Niech się pan nie denerwuje, jest w dobrych rękach. W jego ubraniach znaleźliśmy telefon, może trzeba do kogoś zadzwonić?

— Może… Tak, na pewno. — Odetchnął głęboko i wyjął z jej ręki aparat. Przeglądał numery, nazwiska nic mu nie mówiły, poza jednym. Błagam cię, odbierz, mamrotał w duchu, wsłuchany w monotonny odgłos sygnału.

— Słucham? — Zaspany głos w słuchawce sprawił, że przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie słowa. — Halo?

— Kotani?

— Kto mówi? I dlaczego dzwoni pan z telefonu mojego kuzyna? — W głosie kobiety zabrzmiało zaniepokojenie.

— Shi… Shirenai.

— Ach, to ty. — Uspokoiła się nieco. — Co się stało? Dlaczego dzwonisz o tej porze?

— Keizo… Keizo jest ranny, właśnie go operują…

— Co?! Jak to ranny? Nic mu nie jest? To coś poważnego? — Niezbyt składne pytania posypały się jak grad.

— Nie wiem… Postrzelono go w plecy…

— Co to za szpital?

— Hirosaki - Aiseikai.

— Zaraz tam będę. — Rozłączyła się. Shirenai przez chwilę tępo wpatrywał się w aparat. Czuł się zmęczony, niepotrzebny, nic nie mógł zrobić… tylko czekać.

Chyba przysnął, z letargu wyrwało go poruszenie na szpitalnym korytarzu. Czerwona lampka paliła się nieprzerwanie.

— Shirenai! — Odgłos obcasów rozbrzmiał w pobliżu. Podniósł się i odwrócił w stronę nadbiegającej Kotani. Tuż za nią szedł starszy mężczyzna, jego twarz przypominała maskę wykutą z kamienia, tylko oczy świdrowały go niespokojnie.

— Kotani… Jak dobrze, że jesteś — westchnął, w pewien sposób podniesiony na duchu widokiem kobiety.

— Rozmawialiśmy z pielęgniarką, ale nadal nic nie wiedzą. — Położyła dłoń na jego plecach. — Strasznie wyglądasz. — Przyjrzała mu się krytycznie. — Powinieneś się umyć. — Bezradnie spojrzał na swoje ręce, na których zaschła krew Keizo.

— Potem — mruknął.

— Shi…

— To wszystko przeze mnie! — wybuchnął, patrząc jej w oczy. — Gdybym go posłuchał, gdybym nie wychodził z klubu… Usiłował mnie ratować i teraz… — Machnął ręką w stronę sali operacyjnej. — To ja powinienem tam leżeć!

— Nie mów tak, Keizo by tego nie chciał — mruknęła, popychając go lekko na krzesło.

— Nie chcę siedzieć! Już dosyć się nasiedziałem. Nikt nic nie mówi, to już tyle trwa… Cholerny Tagizawa, powinienem był dać mu go zabić…

— To on dzwonił?! — Władczy głos przerwał mu w pół słowa. Przez chwilę myślał, że pytanie było skierowane do niego, ale szybko zorientował się, że mężczyzna patrzy na Kotani.

— Tak, to Shirenai Ichiro. — Przedstawiła go i dodała szybko. — Syn ministra Takedy. — Uroczo… Shi zagryzł zęby. Czyżby pozycja tatusia mała uratować mu tyłek?

— Zbuntowany host. — Mężczyzna wreszcie spojrzał na niego. — Ostatnia zabawka mojego syna.

— Nie mów tak, on i Shi…

— Co? Uważasz, że Keizo traktuje ten związek poważnie? — Twardy wzrok powrócił do stojącej obok kobiety. — Wiesz, że on nie…

— On nie wiąże się z nikim? — Weszła mu w słowo. — Tym razem chyba się mylisz, Keizo bardzo serio do tego podchodzi. Znasz swojego syna, to zamknięty w sobie zimny drań, dokładne odzwierciedlenie tatusia swoją drogą. — Shirenai westchnął. Świetnie, oto sam pan i władca stoi przed nim, a on ma centralnie gdzieś, co facet o nim myśli. Za tymi drzwiami kroili Keizo, a oni po prostu się kłócili. Co za ludzie, czy nikt w jego otoczeniu nie może być normalny? Gdzie się podziały uczucia? Strach, zmartwienie, troska, czułość, miłość… Odruchowo spojrzał w kierunku czerwonej lampki i zacisnął pięści. — …i dlatego to tak ważne! — Dobiegła go końcówka wypowiedzi kobiety.

— Chcesz mi wmówić, że Keizo… — Mężczyzna spojrzał z niedowierzaniem na Kotani. — Jego?!

— A co ty od niego chcesz, rodzina ze wspaniałymi korzeniami, idealne geny, lepiej już nie mógł uloko…

— Akurat dużo nam przyjdzie z tych genów — parsknął ojciec Keizo.

— No cóż… — Zarumieniła się lekko. — W każdym bądź razie wstydu rodzinie nie przyniesie, prawda?

— O czym wy do cholery mówicie? — Shirenai wreszcie otrząsnął się z odrętwienia. — On… — wskazał palcem na drzwi od sali operacyjnej — on tam walczy o życie, a wy pieprzycie jakieś nonsensy! Nic z tego nie rozumiem! Czy do was nie dociera powaga sytuacji?!

— Dociera — warknęła. — Usiłowałam wytłumaczyć…

— Co?! Jesteście nienormalni! — jęknął. — Wy chyba w ogóle nie pojmujecie, co się dzieje! Keizo może umrzeć! Przeze mnie! Z mojej winy!

— Wtedy nie będziesz musiał się tym przejmować. — Ueda spojrzał na niego zimno. — Podążysz jego śladem.

— Wszystko mi jedno! Możesz mnie zabić, nie boję się twoich gróźb! — Zmrużył oczy. — Jeżeli on tego nie przeżyje, może nawet poproszę cię o kulkę. Będzie przynajmniej sprawiedliwie. — Odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi. Przez chwilę kręcił się pod nimi niezdecydowanie, a potem usiadł na ziemi, opierając się o ścianę. Czuł się zmęczony, rozbity wewnętrznie, przerażenie nie opuszczało go ani na chwilę. Niech to już się skończy, niech ktoś wyjdzie i powie mu co się dzieje. Da jednoznaczną odpowiedź na dręczące go pytania…


— Widzisz, co zrobiłeś? — Kotani odciągnęła mężczyznę na bok. — Zdenerwowałeś go.

— Tak jakby mnie to obchodziło. — Ueda wzruszył ramionami, kątem oka obserwując siedzącego Shirenai. — Zabiję go, jeżeli przez niego Keizo umrze.

— Pewnie by ci za to nawet podziękował — prychnęła. — Nie widzisz tego, co ich łączy? To nie jest przelotny związek, tutaj uczucia da się kroić nożem… Chociaż żaden z nich się do tego nie przyzna. Obydwaj są uparci i obydwaj nie umieją rozmawiać na takie tematy. Pewnie mają to po rodzicach. — Spojrzała na niego ironicznie.

— On ma rację. — Ueda westchnął i usiadł na krześle. — Gadamy o bzdurach, w czasie kiedy tam… — Jego głos się załamał. Szybko przełknął ślinę i zacisnął ręce na kolanach, powstrzymując ich drżenie. Nie wypadało się rozklejać, nie jemu. Od dziecka był uczony, że mężczyźni z rodziny Uedów są twardzi i zimni. Nie okazują uczuć, nie rozmawiają o nich. Tak samo wychował swojego syna. Nie uważał tego za jakieś emocjonalne kalectwo. Tak po prostu musiało być. Uczucia są dobre dla zwyczajnych ludzi, im tylko zawadzają. Jeżeli chcą o nich myśleć, przyznawać się do ich istnienia, to tylko sami przed sobą. Nigdy głośno, nigdy w obecności innych osób. — Keizo przeżyje. — Twarde spojrzenie spoczęło na Kotani. — To Ueda.

— Oczywiście, że przeżyje — westchnęła. — Jest twardy, ma to po ojcu. — Uśmiechnął się nieznacznie na te słowa. — Zresztą, ma dla kogo żyć. Ma dzieci, ciebie i… jest jeszcze Shirenai. Nie opuści tego świata ot tak sobie.

— Oczywiście. — Skinął głową. — Naprawdę sądzisz, że on i… — Rzucił szybkie spojrzenie na Ichiro.

— Tak.

Oparł głowę o ścianę i przymknął oczy.

— Wiesz… czasami czuję się tak cholernie zmęczony. Chciałbym zebrać to wszystko do kupy i wynieść się gdzieś. Nie musieć cały czas pilnować interesu, dbać o bezpieczeństwo swoich ludzi. Jaką ulgą byłoby wyjście po prostu z domu, nie myśląc, że ktoś może… Tak jak jemu… Co on sobie wyobrażał?! Zgrywał bohatera? Nie tak go szkoliłem, powinien był sobie poradzić.

— Keizo jest tylko człowiekiem, ludzie popełniają błędy. — Usiadła obok niego i położyła rękę na jego dłoni.

— Ueda nie może sobie na nie pozwalać!

— Och, zamknij się. — Splotła z nim palce. — Po prostu przyznaj, że się o niego boisz.

Ciche parsknięcie było jedyną odpowiedzią, jednak poczuła jak mężczyzna mocniej chwyta jej dłoń.

— Jeżeli komukolwiek powiesz…

— Tak, wiem, zabijesz mnie. Straszysz mnie tym, odkąd byłam dzieckiem. Twój syn walczy teraz o życie, masz normalne odruchy ojcowskie, to nie jest złe.

— Nie byłem dobrym ojcem.

— Byłeś lepszym ojcem niż inni. Spójrz na niego. — Ruchem głowy wskazała na nadal siedzącego na ziemi Shirenai. — Jego tatuś praktycznie się go wyparł, kiedy okazało się, że jest gejem.

— Też nie byłem zachwycony.

— Ale nie odwróciłeś się od Keizo, nie skreśliłeś go. Syn nie znaczy dla ciebie mniej tylko dlatego, że jest homoseksualistą.

— Mam wnuki, nie wiem czy byłbym tak samo tolerancyjny, gdyby ciągłość rodu została zagrożona.

— Może tak, może nie — prychnęła. — Jesteś kim jesteś, nie zmienisz tego. Chociaż wątpię, abyś wywalił syna na zbity pysk tylko dlatego, że jest inny.

— Rodzina musi trzymać się razem — mruknął z naciskiem.

— Właśnie, jednak nie wszyscy o tym pamiętają. Ichiro prawie pobił się z synem, wyzywał go od najgorszych, praktycznie zamknął w szpitalu, gdzie miano go leczyć z … — zawiesiła głos. — Przypadłości. Młody porzucił dom i bez grosza przy duszy wyniósł się od rodzinki.

— Skąd to wszystko wiesz? Czasami myślę, że masz lepszych szpiegów niż ja.

— Zdradzę ci tajemnicę. Jeżeli chcesz poznać właściciela, najpierw zdobądź zaufanie jego służby. — Uśmiechnęła się leciutko.

— A więc młody Ichiro wolał zostać hostem, niż przystać na warunki Takedy?

— Dokładnie, zresztą tak się poznali z Keizo.

— Czy on mu płaci? — Rzucił jej pytające spojrzenie.

— Nie! Jak możesz tak w ogóle myśleć. — Pokręciła głową. — Sądzisz, że twój syn znalazł sobie dziwkę?

— Nie byłby to pierwszy raz.

— Może powinniśmy go zawołać… Żal mi go. — Spojrzała z troską na patrzącego pusto przed siebie Shirenai.

— Nie! Nie chcę z nim teraz rozmawiać… przynajmniej dopóki nie będzie wiadomo co z …

— Rozumiem.

Noc powoli ustępowała, za oknami wstawał blady świt. Shirenai mocniej objął się ramionami. Spod opuszczonych rzęs obserwował parę siedzącą kilkanaście metrów od niego. Wyglądali na takich spokojnych… Nie mógł uwierzyć, że ot tak po prostu prowadzą dyskusję, kiedy on czuł się, jakby ktoś wsadził rękę do jego brzucha i z rozmysłem skręcał mu żołądek. Bał się, tak strasznie się bał… Ruchem ręki otarł płynące po twarzy łzy. Cholera… czuł się tak okropnie winny. Gdyby można było cofnąć czas… gdyby…

Czerwona lampka zamigotała i zgasła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz