wtorek, 25 września 2012

XXXI Na przekór przeznaczeniu


    
Witam po dłuuugiej przerwie. Najpierw mnie nie było, bo miałam wakacje, potem nie było Aubrey, bo pracowała po dziesięć godzin i niestety nie miała wakacji. I tak nam się to ładnie-nieładnie rozjechało.
Aby nie przedłużać kilka informacji. „Aojdowie” opuścili niestety tę stronę, gdyż Saraknya postanowiła założyć swój własny kącik. Strona Sar jest piękna, a link do niej znajduje się oczywiście tutaj. Nic tylko klikać i karmić autorce wena ;) Co dalej… wrzuciłam już poprawiony „Czerwony Płomień” i „Red Hills”. „Szara Strefa” czeka aż się nad nią zlituję i w końcu też ją poprawię… przeraża mnie to O.o
Za betę dziękuję bardzo Aubrey, która od lat niezmordowanie gimnastykuje się nad moimi ułańskimi fantazjami :*
To chyba tyle :P Zapraszam na rozdział. Miało być jak zwykle dziesięć stron, ale wyszło prawie dwa razy tyle… mam nadzieję, że nie przyśniecie w połowie ;) Miałam podzielić na dwa, ale stwierdziłam, że zostawię tę długość :)
Dziękuję za Wasze wspaniałe komentarze i pozdrawiam serdecznie :*




     Miarowy odgłos kroków rozbrzmiewał w panującej dookoła ciszy, gdy podeszwy wysokich butów do konnej jazdy uderzały o kamienną posadzkę jednego z krużganków otaczających zamek. Lantiel spojrzał na nieruchome korony drzew, rosnących tak blisko zabudowań, że mógł z tej wysokości prawie dotknąć ich ręką. Westchnął, odgarniając z czoła kosmyk włosów. Od wielu dni oczekiwali na deszcz, przeklinając lepkie, duszne powietrze. Dziś nawet nie było wiatru. Wszystko jakby zatrzymało się w miejscu, oczekując na zbliżającą się nawałnicę. No dalej, zanim zupełnie się rozpuszczę! Lantiel spojrzał w zasnute ciężkimi chmurami niebo i skrzywił się, czując, jak materiał koszuli przykleja mu się do pleców. Najchętniej resztę dnia spędziłby w łaźni, mocząc się tak długo, aż jego skóra zaczęłaby przypominać pomarszczony papier. Być może przez ten czas niebo by pękło, a on wreszcie mógłby głęboko odetchnąć wilgotnym powietrzem. Zatrzymał się i wychylił przez balustradę, z dziecinną złością obserwując psy bojowe, leżące leniwie w płytkiej wodzie potoku płynącego przez ogród. Patrząc na te ogromne zwierzęta, zastanawiał się, czy naprawdę potrafiłyby walczyć u boku swych właścicieli. Ciężar ich ciał zbiłby z nóg orka, a zęby bez trudu rozszarpałyby twardą skórę trolla, jednak nadal nie wyobrażał ich sobie w trakcie walki. Odkąd tutaj mieszkał, nigdy nie widział, aby robiły cokolwiek innego poza jedzeniem, spaniem i bieganiem po wyznaczonej dla nich części ogrodu. Wielkie, kudłate i przyjazne. Z wiecznie wywieszonymi jęzorami, dyszące z radości, gdy ktoś zwrócił na nie uwagę i mrużące radośnie wściekle żółte oczy przy wyczesywaniu ich długiej sierści. Dzieci je uwielbiały, a one odwzajemniały tę miłość, pozwalając im na wiele, łącznie z jazdą na swych szerokich, rudych grzbietach.

— Bojowe — prychnął. — Chyba w kolejce do miski.

— Nie sądź po pozorach. Są bardzo przyjazne otoczeniu, które znają. Kiedy jednak ktoś zagraża ich panom, zmieniają się w prawdziwe potwory. Obronę tego, co kochają, mają we krwi. W walce nigdy jeszcze nie opuściły naszych wojowników, bezbłędnie wyczuwają zagrożenie i niejednego uratowały od śmierci. To wspaniałe zwierzęta, wierne i posłuszne — głos, który zabrzmiał tuż za plecami Lantiela, sprawił, że wyprostował się i odwrócił natychmiast, odruchowo pochylając głowę.

— Mój panie, właśnie zmierzałem do twoich komnat.

— A ja postanowiłem wyjść ci naprzeciw. — Dłoń Zenthariona spoczęła na ramieniu Theriena i ścisnęła je delikatnie.

— Czyżbym się spóźnił? Wydawało mi się…

— Nie, skądże. Jesteś na czas. — Wysoki elf uśmiechnął się lekko, widząc zakłopotanie maga. — To ja już nie mogłem wytrzymać w swej komnacie i postanowiłem się przejść. Wiem, że zawsze, gdy idziesz do mnie, wybierasz drogę przez zewnętrzną część zamku. Nie lubisz naszych wspaniałych korytarzy? Zbyt przytłaczające, z tymi wszystkimi portretami?

— Zawsze wolałem przebywać na zewnątrz, niż w zamkniętych pomieszczeniach. — Lantiel rozluźnił się, słysząc przyjaźnie kpiący ton w głosie namiestnika. Kiedy godzinę wcześniej został powiadomiony o spotkaniu z nim, poczuł zdenerwowanie. Czyżby stało się coś złego, że Zentharion potrzebował jego pomocy jako maga?

— Jak większość z nas, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Mam wrażenie, że jesteśmy w oku cyklonu, oczekując na uderzenie. — Elf uniósł wzrok w stronę ciemnego od chmur nieba. — To będzie ciężka burza. Mam nadzieję, że okoliczne wioski zabezpieczyły się należycie. — Rozbawienie znikło, zastąpione posępnością, gdy zmarszczka zeszpeciła gładkie czoło namiestnika.

— Rozumiem, że mam być gotowy do wyjazdu, gdy zajdzie taka potrzeba. — Lantiel jęknął w myślach, zanosząc modły do bogów, aby błyskawice oszczędziły domy mieszkańców podgrodzia. Pomoc w gaszeniu pożarów była tym, czego nienawidził najbardziej. Wzbudzała najgorsze wspomnienia i przyprawiała go o dreszcze.

— Tak, to też. — Namiestnik mocniej zacisnął dłoń na jego ramieniu i pociągnął go do przodu. — Przejdźmy się.

— Czy coś się stało? — Złe przeczucie objawiło się natarczywym pulsowaniem w skroniach Theriena. Czyżby Zentharion dowiedział się o jego nocnych eskapadach po burdelach podzamcza? Nigdy nikomu by się do tego nie przyznał, że wymykał się późnymi wieczorami, aby wyładować stres i rozgoryczenie w ramionach chętnych elfów za kilka brązowych kinaj. Być może poczucie bezpieczeństwa, gdy szukał rozkoszy u nieznajomych, było fałszywe.

— Nie denerwuj się, twoje prywatne życie nie należy do mnie i nie mnie je osądzać. — Wzdrygnął się, czując na sobie poważne spojrzenie namiestnika. A więc Zentharion wiedział. Cóż, nie powinno być to dla niego zaskoczeniem, a jednak było. W dodatku poczuł się wściekle zażenowany tym, że ktoś, kogo tak szanował, znał jego mroczne sekrety. — Musisz wiedzieć, że bardzo cię cenię. Jako doradcę, maga i przyjaciela. Nigdy mnie nie zawiodłeś i zawsze satysfakcjonowało i cieszyło mnie to, że nie pomyliłem się, pokładając w tobie tak wielkie zaufanie.

— Dziękuję. Me serce raduje myśl, że spełniłem oczekiwania mojego pana. — Wstyd jeszcze się pogłębił. Zentharion wiedział kim był, a jednak nadal go cenił. Nie zasługiwał na takie uznanie. Pił, aby zapomnieć, a potem upojony winem, oddawał się wyuzdanym przyjemnościom. Budził się z kacem moralnym, przysięgając, że to ostatni raz, po czym po kilku dniach robił to samo. Gdzieś po drodze zgubił swoją godność. Świadomość tego była bardzo gorzka. Tak źle jak teraz, nie było przez wszystkie te lata. Powrót do Endolrien pogorszył wszystko. Złamał go ostatecznie.

— Spełniłeś i to z nawiązką. Najchętniej nigdy bym cię nie wypuszczał spoza zasięgu mego wzroku. — Zentharion potrząsnął głową, opuścił rękę, która wciąż spoczywała na ramieniu Lantiela i ruszył przed siebie. Wciąż zaniepokojony Therien podążył za nim. — Niestety, nawet ja muszę podporządkować się królewskim rozkazom.

— Nie rozumiem. — Lantiel spojrzał z przestrachem na smukłe plecy namiestnika. Chyba wieści o jego złym prowadzeniu się nie dotarły na dwór i nie kazano Zentharionowi pozbyć się go z zamku? Kim był, aby jego osoba mogła zainteresować najwyższych dostojników? Nawet nie wiedzieli o jego istnieniu.

— Polityka rządzi się swoimi prawami. Nie zważa na uczucia. Czasami w imię wyższego dobra, czasami… — głos namiestnika stwardniał — czyjegoś prywatnego interesu. Mam nadzieję, że tym razem chodzi o ten pierwszy przypadek. Dziś rano dostarczono mi list z dworu, w którym poproszono mnie o przyjęcie pod opiekę młodego maga wody. To bratanek ministra obrony. Niedawno zakończył termin i musi nauczyć się jeszcze wielu rzeczy.

— Rozumiem. — Lantiel wbrew sobie uśmiechnął się lekko na wspomnienie tego, jak bardzo był naiwny, gdy przybył na dwór namiestnika. Lata spędzone tutaj nauczyły go więcej, niż chciałby przyznać. Władanie żywiołem, okiełznanie go i sprawienie, by był posłuszny magowi, to ogromny wysiłek, jednak nauka dyplomacji, politycznych gierek, życia pośród elity i umiejętnego oddzielania ziarna od plew to rzecz jeszcze trudniejsza i delikatniejsza. Nie raz, gdyby nie Zentharion i jego doradcy, Lantiel w czasie swych wyjazdów dałby się nakłonić do zaaprobowania rzeczy na pozór dobrych, które na przestrzeni lat okazywały się zupełnie chybionymi pomysłami. To namiestnik nauczył go patrzeć w przyszłość. Analizować z wyprzedzeniem, brać pod uwagę różne aspekty danej sprawy i nie myśleć jednotorowo. — Oczywiście pomogę we wszystkim. Z prawdziwą radością podzielę się z tym młodym elfem swoim doświadczeniem.

— Wierzę, że byłbyś gotów to zrobić. — Zentharion zatrzymał się i oparł o ścianę, zaplatając ramiona na piersi. — Niestety, chociaż byłbym więcej niż zadowolony mogąc scedować na ciebie ten obowiązek, zadecydowano inaczej. Muszę przekazać ci wiadomość, że w oczach królewskich dostojników jesteś, pomimo swojego młodego wieku, godzien pełnić funkcję ambasadora z ramienia samego namiestnika. — Skrzywił się ironicznie.

— Wybacz, ale… — Zaskoczony Therien przez chwilę szukał właściwych słów. Ktoś docenił jego pracę, otrzymał funkcję ambasadora. To czyniło z niego jednego z wyższych rangą elfów. Nie mógł zrozumieć, jak wieści o nim dotarły na dwór, do tej pory raczej niczym się nie wyróżniał. Zamiast spodziewanej nagany, dostał awans. Ojciec na pewno będzie bardzo dumny. Jego syn, półdrow, pomimo tego, że startował z o wiele gorszej pozycji, niż inne elfy, został ambasadorem samego namiestnika. — Wydajesz się niezadowolony…

— Będziesz musiał wyjechać. Rola ambasadora nie polega na przebywaniu w zamku swojego zwierzchnika.

— Och… — Do Lantiela powoli zaczęły docierać inne aspekty tej nowej dla niego sytuacji. Oczywiście, że nie będzie mógł zostać na dworze. Wyślą go na placówkę dyplomatyczną, gdzie będzie działał w interesie Zenthariona. Tutaj, do tego miejsca, które zaczął nazywać swoim domem, będzie wracał naprawdę rzadko. Guilen, ambasador księcia z północnych rubieży, mieszkał na zamku namiestnika już ponad dwieście lat i nie zanosiło się na zmianę. Lantiel czasami zastanawiał się, jak po tak długim czasie zachować obiektywizm i działać na rzecz swojego pana. W końcu po tylu latach elf przyzwyczaja się do miejsca i zaczyna je traktować jak własne. Nigdy jednak nie zastanawiał się nad tym głębiej, gdyż nie dotyczyło go to osobiście.

— Jak więc widzisz, pomimo tego, że ogromnie cieszy mnie fakt, że wieści o twoich sukcesach dotarły do królewskiego dworu, przykrą jest mi myśl, że będziesz musiał mnie opuścić. — Zentharion uniósł wzrok i spojrzał na Lantiela z widocznym smutkiem. — Śmiem twierdzić, że byłem ci mentorem na ścieżkach życia dworskiego. Wierzę, że będziesz mi nadal wiernie służył, nawet będąc daleko od domu. Po trochu czuję się jak ojciec, puszczający dziecko w nieznane.

Dom. Lantiel poczuł, jak wzruszenie ściska mu gardło. Nigdy nie sądził, że namiestnik ma o nim tak dobre zdanie i jest do niego równie mocno przywiązany. Troska Zenthariona była jak balsam, koiła niepewność i rany po podejrzliwości, z którą stykał się przez lata wśród elfów widzących go po raz pierwszy. To był ktoś, kto mu ufał, komu na nim zależało. Kto swój dom nazywał jego domem. Naprawdę Zentharion był jak mentor i ojciec w jednym.

— Zawsze będę ci służył. Wiele mnie nauczyłeś i twoje cele zawsze będą moim priorytetem. — Pod wpływem impulsu przyklęknął na kolano przez namiestnikiem. — Chciałbym móc nigdy stąd nie wyjeżdżać.

— Wiem o tym, jednak królewskie rozkazy są niepodważalne. — Dłoń Zenthariona delikatnie spoczęła na jego głowie. — Smutek i radość mieszają się w sercu na myśl o twoim wyjeździe. Mam nadzieję, że odnajdziesz swój własny cel i nie zagubisz się na rozdrożach uczuć miotających twoimi myślami. Znam cię lepiej, niż sądzisz i widzę twoją niepewność i smutek, chociaż nie znam ich przyczyny.

— Dziękuję za twoją troskę — głos Lantiela zabrzmiał ochryple, gdy ból w jego piersi przybrał na sile. Tak piękna chwila, w której poznał ciepłe uczucia swojego pana, została zmącona myślą, że będzie musiał go opuścić. Uniósł głowę i spojrzał na namiestnika. — Kiedy mam wyjechać?

— Trzy dni przed pełnią. Książę Endolrien będzie oczekiwał cię wraz z nastaniem nowego miesiąca. Został już o wszystkim powiadomiony.

Błyskawica długim powrozem przecięła niebo, oślepiając na chwilę rozszerzone w przerażeniu oczy Lantiela. Dudniący grzmot zlał się w jedno z głuchym odgłosem osuwającego się na kamienne podłoże ciała. Nastała ciemność.


***

     Silvan po raz kolejny przemierzył komnaty nowego ambasadora, który tego wieczora miał przybyć do zamku. Nerwowym spojrzeniem obiegł wyłożone jasnym drewnem ściany, pod którymi stały skrzynie i komody. Przesunął palcem po rzeźbionym w misterne wzory biurku i przestawił w bok znajdujący się na nim kałamarz, po czym odstawił go na miejsce. Odwrócił się i podszedł do łóżka przykrytego teraz narzutą w kolorze malachitu. Nad nim wisiał odnowiony herb rodu Therienów. Wzrok księcia przyciągnął jasnowłosy młodzieniec, który z ufnością i niewinnością wymalowaną na twarzy wyciągał dłoń w stronę jednorożca. W pewien sposób ta twarz i srebrzyste włosy przypominały mu Lantiela. Zacisnął usta i odwrócił się gwałtownie w stronę środka komnaty. Głośny pisk służącej sprawił, że wzdrygnął się i cofnął, uderzając głową o kolumnę. Syknął ze złością.

— Czy wszystko w porządku? Wasza wysokość nie jest zadowolony ze stanu komnat nowego ambasadora? — Elfka przycisnęła do piersi kosz wypełniony kosmetykami, niesiony do przylegającej do komnaty łaźni.

— Nie ma nargili — warknął, rzucając wymowne spojrzenie w stronę nocnego stolika, na którym stał wazon z kwiatami.

— Och, oczywiście, zaraz przyniosę. Nasypię do fajki ten nowy zestaw ziół, który ostatnio przygotował pan Caldain. — Dziewczyna skinęła szybko głową i odstawiwszy kosz na podłogę, odwróciła się z furkotem spódnic w stronę drzwi.

— Nie!

— Nie przynosić? — Spojrzała na niego zdezorientowana. Książę ostatnio zachowywał się coraz dziwniej.

— Przynosić! Oczywiście, że przynosić. Sądzisz, że dlaczego o tym wspominałem?! — Miał ochotę wrzasnąć z irytacji.

— To ja już nie wiem. — Cofnęła się o krok, przylegając plecami do drzwi i sięgnęła za siebie, aby nacisnąć klamkę.

— Czego nie wiesz? — sapnął. — Masz przynieść nargilę oraz mieszankę ziół. Nie tę ostatnią z owoców leśnych, ale tę z dodatkiem mięty!

— Aaa… Rozumiem. — Służąca szybko skinęła głową i jak szalona wypadła z komnaty.

Silvan z niesmakiem potrząsnął głową. Banda idiotów. Nic do nich nie docierało.

— Znowu straszysz służbę? — W drzwiach komnaty stanął Errdir i z rozbawieniem spojrzał na księcia.

— Nikogo nie straszę — mruknął ze złością.

— I dlatego ta biedna dziewczyna przebiegła obok mnie z miną, jakby górski troll deptał jej po piętach? — zakpił Dulin. — Doprawdy, jesteś księciem, a zachowujesz się jak…

— Nie kończ.

— Chodź, napijemy się wina. Obydwóm nam to dobrze zrobi. — Mag wszedł do środka i wyprowadził z komnaty ociągającego się wyraźnie Ithildina.


***


— A jak nie przyjedzie? — Silvan po raz kolejny spojrzał z niepokojem w okno. Słońce powoli chowało się za górami, zalewając czerwoną poświatą okoliczne tereny.

— Oczywiście, że przyjedzie. Nie może zignorować królewskiego rozkazu. — Errdir powiódł palcem po okrągłej podstawie kielicha. — Nie ma innego wyjścia.

— Nie ma innego wyjścia… — Książę dopił wino i bez wahania dolał sobie ze stojącej obok kryształowej karafki. — Brzmi, jakby wcale tego nie chciał.

— Nie możesz być tak naiwny, aby sądzić, że chce. — Mag spojrzał na niego z niedowierzaniem. — Po tym, co przed wyjazdem powiedziała mu Liriel, musi być przerażony perspektywą powrotu. Wierzy, że powinien żyć jak najdalej od ciebie, że jego obecność zagrozi twojemu życiu. Musi czuć się rozdarty pomiędzy strachem, a chęcią zobaczenia cię. — Westchnął i oparł głowę o zagłówek fotela, wyciągając przed siebie długie nogi. — Wierzę, że to co robimy jest słuszne. Wasza miłość…

— Miłość. — Silvan odwrócił głowę i spojrzał twardo na maga. — Miłość nie jest wszechmocna. Samo uczucie nie wystarczy, aby pokonać wszystkie przeszkody, jak bardzo silne by nie było. Czasami miłość bywa również przekleństwem.

— Nie mów tak. — Errdir wzdrygnął się od nadmiaru goryczy w głosie Ithildina. — To, co was łączy, jest jak tsunami. Potężne, pokonujące wszystko…

— I równie niszczycielskie. — Silvan pokręcił głową i wypił kolejny kielich wina. — Nie mów, że tak nie uważasz. Kiedyś to było naprawdę piękne. Na swój sposób czyste i słodkie. Byliśmy jak dzieci, które zachłystują się swoim pierwszym uczuciem. Niewinni i ufni, że pokonamy wszystko i wszystkich. I równie głupi.

— Nie masz chyba zamiaru się poddać? — Errdir odsunął karafkę i spojrzał na księcia ze złością. — Teraz? Kilka godzin przed jego przybyciem, nagle stwierdziłeś, że to wszystko nie ma sensu? Po tylu miesiącach przygotowań? Nigdy się nie wahałeś! Wysłałeś nas na dwór, abyśmy zrobili wszystko, by Lantiel został ambasadorem w Endolrien. Wiesz, jak wiele wysiłku w to włożyliśmy? Młody, nikomu nie znany elf nie dostaje takiej funkcji ot tak. Na to trzeba zapracować latami! Pociągnęliśmy za każdy sznurek. Dotarliśmy do najwyższych dostojników. Odnowiliśmy znajomości, o których wolelibyśmy zapomnieć. A wszystko dla was! — Uderzył gwałtownie pięścią w stół i zacisnął na moment usta. Silvan po raz pierwszy zobaczył tego zazwyczaj spokojnego maga tak rozzłoszczonego. — Dlaczego? Bo wierzymy, że wreszcie możecie być razem. Tak, wierzymy! — powtórzył, widząc sceptyczny wyraz twarzy księcia. — Nawet Kael. A ty mi mówisz, że nagle nabrałeś wątpliwości?!

— Nic nie rozumiesz. — Ithildin poderwał się z fotela i nerwowym krokiem podszedł do okna. Oparł łokieć o futrynę, palce dłoni wplatając w swoje włosy. — Kocham Lantiela. Nigdy nie przestałem. Nawet wtedy, gdy wierzyłem, że mnie porzucił, że odszedł przerażony konsekwencjami swojego czynu. Nie wiesz, co przeżyłem na koronacji, gdy stanął przede mną. Mogę podziękować bogom za to, że na jego widok moje ciało odmówiło posłuszeństwa, bo gdyby nie to, rzuciłbym się na niego przy wszystkich. Złapał i zawlókł sam nie wiem dokąd. Byle dalej, gdzie nikt nie usłyszałby jego wołania. Przykuł i nigdy nie pozwolił mu odejść. A potem spojrzałem w jego oczy i… — Zacisnął palce na kosmykach, nie zważając na ból. — Nie wiem, Errdirze. Może obydwaj się mylimy. Może to tylko ja? Minęło tyle lat. Nagle pomyślałem, że on po prostu mógł o mnie zapomnieć.

— To nieprawda. Znam Lantiela lepiej niż ktokolwiek. Wiem, że jego uczucie do ciebie nadal jest silne — Dulin mówił spokojnie i pewnie, najwyraźniej zdążył już ochłonąć.

— Być może, jednak zmieniło się przez ten czas. Zostało podszyte lękiem i goryczą. Rozczarowaniem — głos Silvana brzmiał jak monotonne mamrotanie bez wyrazu. — Kazałem wam go sprowadzić pod wpływem impulsu. Teraz zastanawiam się, czy nie było to z mojej strony egoizmem. Postawiłem go w sytuacji, z której nie ma ucieczki. Zamknąłem w klatce, jak ptaka. Złota klatka jest piękna i pełna dobrych intencji, jednak przez to jej pręty stają się tylko mocniejsze. Usiłuję cały czas przekonać samego siebie, że podołam, przywrócę coś, co było i wyleczę nasze złamane skrzydła. Jednak on musi tego chcieć tak samo mocno jak ja. Inaczej tylko rozdrapie stare rany, uderzając w pręty w próbie ucieczki.

— Nie zostanie z tym sam. Myślisz, że będziemy stać i przyglądać się z boku? — Errdir zmełł w ustach przekleństwo, gdy Silvan głośno wyraził jego własne obawy.

— On się zmienił, Errdirze. — Ithildin odwrócił się i spojrzał na maga z goryczą. — Jeżeli sądzisz, że po tym, gdy dowiedziałem się, iż mieszka na dworze namiestnika, nic nie zrobiłem, mylisz się bardzo. Mam swoich informatorów, przecież wiesz. Wieści przychodzące z zamku Zenthariona są niczym sól sypana powoli na otwarte rany.

— To… — Dulin odwrócił wzrok, nie mogąc znieść tego, co zobaczył w oczach Silvana. Tak wiele bólu, z trudem skrywanego żalu sprawiło, że miał ochotę uderzyć Lantiela, gdyby ten w tej chwili przed nim stanął. Jednak chęć wytłumaczenia jego postępowania pozostała silniejsza. — Nie możesz oczekiwać, że pozostanie ci wierny, kiedy stracił nadzieję.

— Nie miałem nikogo poza Istis — głos księcia był niewiele wyraźniejszy od szeptu.

— Wiesz, że to żadne porównanie, prawda? — mag zapytał ostrożnie. — Przez cały ten czas byłeś żonaty. Potem szybko zacząłeś planować powrót Lana. To zupełnie inna sytuacja.

— Oczywiście, że inna. — Kostki dłoni księcia zbielały, gdy zacisnął palce na futrynie. — Przez tych kilkanaście lat moje łoże było żałośnie puste, w przeciwieństwie do posłania Lantiela. Trudno było pogodzić się z faktem, że przez jego komnatę przewinęła się połowa dworu. Jeszcze trudniej zaakceptować to, że w ostatnich miesiącach jego chęć przygód zawiodła go do burdeli.

— Och…

— Widzę, że zaczynasz pojmować moje rozterki. — Silvan usiadł ciężko na szerokim parapecie, nadal nie patrząc w stronę zakłopotanego przyjaciela. — Podczas gdy ty i Kael przebywaliście na królewskim dworze, do mnie docierały coraz pikantniejsze szczegóły z życia Lantiela. Wino, mężczyźni i pieniądze. To niezbyt zachęcające połączenie. Miałem ochotę odpuścić. Skoro tak dobrze się bawi, po co to niszczyć? Najwyraźniej myliłem się i własną tęsknotę usiłowałem podzielić na nas dwóch. Wtedy przyszła wiadomość od was, udało się, Lan dostał funkcję ambasadora na moim dworze. Niczego nie można już było cofnąć. — Zamilkł na chwilę, jakby czekając na jakąś odpowiedź, jednak jedyne co otrzymał, to pełna niedowierzania cisza. — Powiem ci coś, czego nigdy nikomu nie mówiłem. — Uniósł głowę i wreszcie spojrzał na siedzącego bez ruchu maga. — Boję się. Jestem przerażony tym, że sprowadziłem go tutaj na darmo. Bo widzisz, Errdirze, jeżeli on nie pragnie tego samego, jeżeli jego uczucia są zaledwie echem przeszłości, to przez ostatnie miesiące kręciłem powróz na swoją szyję własnymi rękoma.


***


— Zabij mnie.

Fenris uniósł głowę znad końskiego grzbietu, gdy monotonny stukot kopyt został zakłócony przez ponury głos przyjaciela.

— Później — warknął, ściągając wodze i zatrzymując się obok Lantiela. Podążył wzrokiem za jego spojrzeniem i lekko przygarbił, widząc przed sobą przejście do wąwozu, który prowadził wprost do Endolrien.

— Obiecujesz mi to kolejny raz. — Therien mocniej naciągnął kaptur na twarz, jednak jego wierzchowiec nadal pozostał pod nim bez ruchu, jakby wjazd do miasta zasłaniała jakaś niewidzialna przeszkoda.

— A ty kolejny raz o to prosisz.

— Nie dam rady. Wracam. — Dłonie Lantiela szarpnęły wodze, usiłując zawrócić konia, jednak Fenris mu na to nie pozwolił, zajeżdżając mu drogę.

— Nie rób scen — syknął, oglądając się za siebie na odział, który towarzyszył Therienowi jako eskorta. — Nie możesz pozwolić sobie na ucieczkę. Wiesz, co grozi za złamanie królewskich rozkazów! Jesteś arystokratą, w dodatku na wysokim stanowisku. Zachowaj trochę godności i nie podwijaj przy wszystkich ogona.

— W dupie mam godność.

— W dupie to ty masz ukatrupionych potomków całego dworu Zenthariona, wraz z przyległościami — głos Fenrisa był pełen tłumionej irytacji.

—  To było wredne. — Lantiel spojrzał na niego ze złością.

— Taki mój urok. — Warczenie Fenrisa przybrało na sile. — Zachowuj się. Ta podróż przez ciebie przypomina jedną wielką stypę.

— A niby co ma przypominać, skoro czuję, jakbym jechał na własny pogrzeb? — Therien niechętnie spiął konia, z ciężkim sercem zagłębiając się w wąski przesmyk. Nienawidził tego miejsca. To właśnie tutaj rozegrała się dramatyczna walka o życie podczas ostatniej suszy. To pomiędzy tymi skalnymi ścianami przetoczyła się fala, która ugasiła płomienie mające powstrzymać elfy przed inwazją na miasto. Za kolejnym zakrętem było miejsce, gdzie jego miecz… — Niedobrze mi — jęknął, pochylając głowę nad karkiem wierzchowca.

— Jestem tutaj. — Pomimo ostrych słów, które wcześniej padły, ciepła dłoń Fenrisa spoczęła na ramieniu Lantiela i ścisnęła je lekko, jakby tym gestem przyjaciel chciał dodać mu odwagi.

— Jesteś. — Skinął głową. — A potem wyjedziesz. Żołądek skręca mi się na myśl, że zostanę tutaj zupełnie sam. Oni mnie nienawidzą! Zaczynam myśleć, że proroctwo nie głosiło śmierci Silvana, a moją własną powolną agonię.

— Nie będziesz sam. Masz Errdira, który nigdy cię nie opuści. Poza tym, ja nie będę na końcu świata. Do Errdira nie mogłeś przyjeżdżać, a on nie odwiedzał cię, aby nie zdradzić twojego miejsca pobytu. Teraz sytuacja jest zupełnie inna. 

Uniósł głowę i spojrzał w kierunku zamku. Ostatnie promienie słońca odbijały się w oknach i oświetlały twierdzę, nadając jej baśniowy wygląd. Wtulona w skałę, otoczona zielenią, przypominała oazę spokoju. Trudno było uwierzyć, że jej mury na kolejne lata staną się więzieniem dla jadącego obok Lantiela. Spacerujące po podzamczu elfy z ciekawością przyglądały się przyjezdnym, rozmawiając z podekscytowaniem. Wieczór był piękny i ciepły, więc wielu z nich wyległo przed domy. Spojrzał ukradkiem na Theriena, który otulony swą szarą peleryną, z opuszczoną głową i twarzą ukrytą za materiałem wyglądał wśród tej scenerii jak zwiastun kłopotów. Jego strój i postawa jasno wskazywały na to, że nie przyjechał tutaj z własnej woli i raczej nie jest z tego powodu szczęśliwy. Niemal jęknął z ulgą, gdy elf, jakby usłyszawszy jego myśli, wyprostował się i rozpiął klamrę spinającą poły wierzchniej szaty, a później z ociąganiem zdjął ją, przerzucając przez grzbiet konia. Jego jasne włosy, surowo ściągnięte do tyłu i splecione w warkocz, od razu przyciągnęły wzrok mieszkańców. Fenris z napięciem obserwował zmiany zachodzące na ich twarzach, gotów zareagować na najmniejszy przejaw niechęci ze strony Endolrian.

Konie wolno stąpały po kamiennym bruku. Usta Theriena zaciśnięte były w wąską linię, a plecy nienaturalnie wyprostowane. Coraz więcej elfów zbierało się wzdłuż głównej drogi prowadzącej do zamku, obserwując milczący przejazd zbrojnych, odzianych w barwy samego namiestnika. Fenris mocniej zacisnął dłoń na trzymanym sztandarze, o którym zupełnie zapomniał. Godło nowego ambasadora powiewało łagodnie na wietrze, przyciągając wzrok srebrem i zielenią. Kątem oka obserwował coraz bardziej ściągnięte strachem oblicze Lantiela. Tym bledsze, im głośniejszy stawał się gwar wokół nich. Najwyraźniej herb Therienów wzbudził ogólne podekscytowanie. Na twarzach wielu elfów zagościło zrozumienie. Coraz wyraźniej można było usłyszeć nazwisko Therien, podawane sobie z ust do ust. Oto po latach do miasta powracał nie ambasador Zenthariona, nie podopieczny Errdira, ale syn Jarela, doradcy i najlepszego przyjaciela poprzedniego księcia. Fenris z fascynacją przyglądał się, jak zmieniają się uczucia na twarzach mieszkańców. Od zaskoczenia, przez niepewność, aż po wzruszenie. Ani jednego złego spojrzenia, żadnego gniewnego głosu. Gdyby Lantiel chociaż na chwilę opuścił wzrok, byłby zaskoczony. Być może na zamku nie oczekiwano go z radością, jednak to nie dotyczyło mieszkańców miasta. Oni nie znali drugiego dna, nie wiedzieli, jakie tajemnice kryją mury dworu.

— Panicz Lantiel! Wrócił pan do nas! — Jakaś elfka wysunęła się do przodu, zagradzając im drogę i zmuszając wolno idące konie do zatrzymania się. Lantiel zaskoczony opuścił głowę i spojrzał na stojącą przed nim kobietę. — Po tym, jak zniknął pan tyle lat temu, sądziliśmy, że nigdy już pana nie zobaczymy. Nawet nie zdążyliśmy podziękować…

— Podziękować? — Głos Lantiela brzmiał tak, jakby odwykł od mowy. Z trudem przeciskał się przez jego ściśniętą strachem krtań.

— Za to, co panicz… pan zrobił, za uratowanie nas wtedy. — Oczy elfki zaszkliły się na wspomnienie feralnej nocy sprzed kilkunastu lat. — Gdyby nie ten akt odwagi i mocy, wielu z nas by tutaj nie było. Rodziny straciłyby ojców…

— Ja… nic takiego nie zrobiłem. — Therien wreszcie odważył się spojrzeć w twarze coraz ciaśniej otaczających ich elfów, zaskoczony i wyraźnie zmieszany emocjami malującymi się na ich obliczach.

— Potężny, a skromny — dał się słyszeć czyjś rozbawiony okrzyk.

— Będzie dobrym ambasadorem!

— Sprawiedliwym.

— Nie da nas skrzywdzić.

— To syn Jarela.

— Krew nie woda!

— Wrócił tutaj, gdzie jego miejsce!

Kolorowy tłum podekscytowanych elfów prowadził ich w kierunku dworu. Kobiety śmiały się wesoło, dziewczęta uważnie obserwowały jeźdźców, posyłając im powłóczyste spojrzenia tak śmiałe, że Fenris poczuł się w pewnej chwili zakłopotany. Mężczyźni jowialnie poklepywali końskie zady, zapraszając żołnierzy na wieczór do gospody. Dzieci podskakiwały dookoła rodziców, machając rękami i krzycząc coś o jednorożcach i zbrojach eskorty towarzyszącej Lantielowi.

— Nie tego się spodziewałeś, prawda? — Fenris otrząsnął się w końcu z szoku i z zadowoleniem spojrzał w twarz przyjaciela, zażenowanego z powodu tak gorącego powitania.

— Czy oni nie pamiętają, że niemal zabiłem ich księcia? — W oczach Lantiela gościło niedowierzanie. Był wyraźnie zaskoczony tym, co działo się dookoła nich.

— Pamięć jest wybiórcza. Pamiętają to, co dobre. Nie zapominaj, że w ich oczach to nie książę, a ty ich uratowałeś. Zapobiegłeś tragedii i stanąłeś w ich obronie. — Uśmiechnął się, wyraźnie uszczęśliwiony tym, co zobaczył. — Dużo dobrego zdziałał też widok twojego herbu — szepnął. — Najwyraźniej twój ojciec był tutaj ważną i poważaną osobą.

— Cóż, najwyżej zamieszkam w wiosce, kiedy zacznę dusić się we dworze. — Gorycz w głosie Lantiela była wyraźna, pomimo uśmiechu, który posyłał odprowadzającym ich do zamku elfom.

— Chcą zorganizować odpowiednie powitanie. Dziś w nocy zapłoną ogniska na twoją cześć. — Fenris był dumny ze swojego przyjaciela. — Musisz się pojawić, nie możesz ich urazić.

— Wiem. Nie wyobrażasz sobie, jak chętnie opuszczę mury zamku.

— Nawet jeszcze do niego nie wjechałeś. Być może nie będzie tak źle, jak przypuszczasz. — Elf skrzywił się, brutalnie przywrócony do rzeczywistości.

— Oczywiście, że nie będzie. Będą mili i uprzejmi. Zakwaterują mnie w pięknych komnatach z widokiem na ogród. W tej sytuacji nie będą mogli sobie pozwolić na okazywanie mi niechęci. Szkoda tylko, że jedyną szczerą osobą będzie Errdir.

— Niestety, nie uciekniesz przed tym. Twoją rolą jest reprezentowanie interesów namiestnika oraz udział we wszystkich zmianach zachodzących na tym terenie. Musisz być na bieżąco jako jego przedstawiciel. Poza tym, Zentharion wierzy, że w razie niesprzyjających okoliczności, natychmiast go powiadomisz. Nie wolno ci być stronniczym.

— Jestem tego świadomy, co wcale nie ułatwia mi życia. — Rozmowa urwała się, gdy tłum otaczających ich elfów zatrzymał się przed główną bramą prowadzącą wprost na dziedziniec zamku. Zapewne głośne okrzyki towarzyszące przyjazdowi nowego ambasadora zawiadomiły mieszkańców twierdzy o jego przybyciu, gdyż w chwili, gdy radosny korowód przed nimi się rozstąpił, ich oczom ukazały się trzy osoby oczekujące ich pod łukowatym zwieńczeniem. Oblicze Lantiela na powrót zmartwiało, a jego ciało w panice szarpnęło się w tył. — Liriel — szepnął na widok elfki stojącej obok Errdira i Kaela.

— Witaj. To zaszczyt widzieć cię ponownie w naszych progach. Mamy nadzieję, że jako przedstawiciel namiestnika znajdziesz nasz dom godnym i szczerym. Ufamy, że szybko zaczniesz nazywać go swoim. — Liriel postąpiła do przodu, rozkładając ręce w powitalnym geście.

Oczywiście, wszystko, aby nie uchybić komuś, kto przybył tutaj z rozkazu władcy, Fenris wykrzywił pogardliwie usta. Nie zapomniał, jak ta kobieta potraktowała jego przyjaciela niecały rok wcześniej. Wszystko się w nim buntowało na widok Theriena, który zsiadłszy z konia, podchodził właśnie do witającej go delegacji i zgodnie z protokołem przyjmował z ich rąk wieniec upleciony ze śnieżnobiałego cereusu. W świetle pochodni jego kwiaty lśniły, przyciągając wzrok.

— Królowa jednej nocy, jaka szkoda, iż jej żywot jest tak krótki — mruknął i prawie ugryzł się w język, gdy spoczęło na nim spojrzenie Liriel.

— Cereus to w naszych stronach symbol niewinności i czystości, a także pokoju. — Uniosła głowę, patrząc na niego spokojnie.

— Nie zaprzeczysz jednak, że kwitnie tylko przez jedną noc i więdnie, nie doczekawszy świtu. — Uśmiechnął się wymuszenie. — Niezwykle delikatny kwiat, jednak gdy sięgnąć głębiej, można natknąć się na ostre kolce.

— Które oczywiście zostały usunięte. — Wysunęła wyzywająco małą, lekko spiczastą brodę.

— Jakże by inaczej. Jednak przyznasz, że są one nieodłączną częścią tego kwiatu. Cereus kusi i przyciąga wzrok, skrywając pułapkę pomiędzy swymi liśćmi. Być może dlatego pozostaje tak niewinny, bo rzadko ktoś ma odwagę sięgnąć po niego, woląc wyrażać swój podziw z bezpiecznej odległości? Jak dla mnie, zdradliwy kwiatuszek.

— Fenris! — syk Lantiela przerwał sprawił, że odwrócił on wzrok od zakłopotanej twarzy elfki, aby spojrzeć na zdenerwowanego przyjaciela. — Nie pomagasz.

— Wybacz. — Lan miał rację, nie powinien drażnić siostry księcia. Jego nieuważne słowa mogły w przyszłości zaszkodzić jego przyjacielowi.

— Przyjmuję wieniec jako gest dobrej woli i pokoju — pomimo zdenerwowania głos Theriena brzmiał pewnie.

— Uroczysta kolacja odbędzie się o…

— Wybacz, nie chciałbym zakłócać waszych planów, jednak mieszkańcy miasta zaprosili nas do wspólnego świętowania dziś w nocy. — Lantiel odwrócił się i wskazał na stojące za nim elfy. — Nie chciałbym zawieść ich nadziei.

— Oczywiście serdecznie zapraszamy rodzinę książęcą. — W oczach Fenrisa zamigotało rozbawienie.

— Skoro taka wasza wola, oczywiście przyłączymy się. Przekażę służbie, aby pomogła, w miarę naszych możliwości. — Musiał przyznać, że szybko pokonała zmieszanie i stanęła na wysokości zadania. — Na razie jednak, zapraszamy do środka. Na pewno zechcecie odświeżyć się po długiej podróży. Wasze komnaty są już przygotowane.

— Nie śmiałbym wątpić. Panie przodem. — Fenris ukłonił się lekko, wskazując dłonią w kierunku głównego wejścia do zamku.

— Co ty wyprawiasz? — Lantiel zrównał z nim krok, gdy Liriel wraz z milczącym dotąd Kaelem i z ciekawością obserwującym całe zajście Errdirem ruszyli w stronę twierdzy.

— Nie mogłem się powstrzymać, byli tak oficjalni, że miałem ochotę nimi potrząsnąć. Być może usłyszelibyśmy, jak grzechoczą ich drewniane kręgosłupy. — Wzruszył ramionami.

— Cieszę się, że tak dobrze się bawisz. Jednak ty niedługo wyjedziesz, a ja będę musiał tutaj zostać. Prosiłbym, żebyś nie uchybiał protokołom, potem cała odpowiedzialność spadnie na mnie. Sytuacja i tak nie jest wesoła.

— Przepraszam, po prostu kiedy na nich patrzyłem i pomyślałem, że będę musiał zostawić cię tutaj… — Fenris przeczesał ręką włosy w geście frustracji. — Nawet Errdir… Sądziłem, że to będzie inaczej wyglądało. Stał tam tylko i patrzył.

— Nic innego nie mógł zrobić. — Lantiel westchnął ze smutkiem. — Oficjalne powitanie nie powinno pozostać zakłócone przez prywatne zażyłości czy wrogość. No, chyba, że wśród delegacji znajdzie się ktoś, kto ma maniery trolla i koniecznie musi się nimi pochwalić. — Rzucił przyjacielowi krzywe spojrzenie.

— Już przeprosiłem. — Wyciągnął rękę i objął plecy Lantiela, przyciskając go do swego boku. — Nie złość się, ich to bynajmniej nie wzruszyło.

— Nie gniewam się, ale zdania o twoich manierach nie zmienię. — Therien z rezygnacją oparł głowę na ramieniu Fenrisa, nie zwracając uwagi na innych.

— To samo mógłbym powiedzieć o twoim księciu. Nawet nie wyszedł, aby cię przywitać.

— Pomyśl, zanim coś powiesz. Może i jestem teraz ambasadorem, ale Silvan jest księciem. To nadal ja muszę pochylać przed nim głowę. Wyobrażasz sobie, aby Zentharion wychodził przed zamek, aby przywitać delegatów?

— To twoje komnaty. — Ich cichą rozmowę przerwał głos Errdira. — Bagaże są już w środku.

— Dziękuję. — Lantiel do tej pory zaabsorbowany rozmową, nie zwrócił w ogóle uwagi, gdzie się znajdują. — Zachodnie skrzydło? — Rozejrzał się nerwowo.

— To rozkaz księcia. — Drzwi do komnat otworzyły się i wyszła z nich służąca. — Witam i mam nadzieję, że pokoje będą wygodne. Mam na imię Riviel i jestem odpowiedzialna za tę część zamku, gdyby czegoś było potrzeba, wystarczy pociągnąć za dzwonek przy drzwiach.

— Tak… rozumiem. — Therien minął dziewczynę i wszedł do środka. — Jeżeli to możliwe — odwrócił się w progu — odświeżę się tylko i pójdę przywitać księcia. Wolałbym nie stawać przed jego wysokością w takim stanie. — Wskazał na swoje podróżne ubrania.

— Oczywiście. — Liriel szybko skinęła głową. — Będziemy oczekiwać cię w sali audiencyjnej.

— Dziękuję za zrozumienie. — Spojrzał na stojącą z boku służącą, która najwyraźniej czekała na dalsze instrukcje. — Proszę wskazać pokoje mojej eskorcie, na pewno są zmęczeni i chętnie odpoczną chwilę przez przyjęciem. Fenrisie, pójdziesz z nimi.

— Jesteś pewien, że nie potrzebujesz mojego towarzystwa? — Elf uniósł z zaskoczeniem głowę.

— Tak, potrafię się umyć i przebrać bez twojej asysty — sarkazm w głosie Lantiela był wyraźnie słyszalny.

— Skoro tak, pani prowadzi. — Uśmiechnął się uwodzicielsko do elfki, która spłonęła rumieńcem i wskazała mu kierunek.

— Lantiel, czy możemy… — Errdir postąpił krok w stronę elfa, jakby chciał wejść z nim do komnaty, lecz Therien uniósł rękę i zagrodził mu drogę.

— Później porozmawiamy, naprawdę to zajmie mi tylko chwilę. — Uśmiechnął się przepraszająco.

— Poczekam na ciebie. — Mag wyglądał na rozczarowanego, jednak cofnął się w głąb korytarza podążając za resztą towarzystwa.


***

    Lantiel zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie, zamykając oczy. Czuł się zmęczony. Lęk, który do tej pory starał się ukryć, teraz zdawał się z niego wypływać każdą częścią ciała. Nogi ugięły się pod jego ciężarem i osunął się na podłogę, ukrywając twarz w dłoniach. Najchętniej nie wychodziłby stąd nigdy, a na pewno tego wieczoru. Nie wyobrażał sobie spotkania z Silvanem. Nie po tym sztucznym powitaniu, jakie zgotowali mu Liriel i Kael. Nawet Errdir wziął w tym udział. Może pełnił teraz oficjalną funkcję, ale przecież znali go, nie był kimś obcym, a dokładnie tak się poczuł. I jeszcze te kwiaty. Znak pokoju i niewinności. Elbereth, to naprawdę było żenujące.  Miał wrażenie, że Liriel chce mu tym coś przekazać, jednak nie miał pojęcia, o co chodziło. Na pewno nie oferowała mu przyjaźni, raczej przymusowy rozejm w tej narzuconej im odgórnie i mocno niekomfortowej sytuacji. Był teraz ambasadorem w ich zamku, nie mogli mu niczego zabronić, ani okazać niechęci. To musiało być mocno frustrujące zarówno dla niej, jak i dla Kaela.

Niechętnie wstał i podszedł do stojącego obok ściany kufra podróżnego. Odpiął spinające go pasy i otworzył ciężkie wieko. Przez chwilę przyglądał się równo poukładanej garderobie, po czym wyciągnął grafitową tunikę ze srebrnymi wykończeniami i przewiesił ją przez oparcie krzesła. Nie miał ochoty na bardziej wyszukane stroje. Zentharion już i tak kazał wymienić całą jego garderobę. Naprawdę czuł wielkie opory przed otwarciem pozostałych trzech skrzyń. Zupełnie nie rozumiał, po co komuś tyle ubrań. Szybko zrzucił szaty, nie przejmując się tym, że upadły w nieładzie na podłogę i ruszył w stronę bocznych drzwi, najprawdopodobniej prowadzących do łaźni. Woda w drewnianej kadzi stojącej na środku pomieszczenia była już przygotowana. Szybko zmył z siebie kurz i wytarł się leżącym obok ręcznikiem. Najchętniej poleżałby w pachnącej owocami kąpieli dłużej, jednak niezależnie od tego, jak bardzo nie chciał, w końcu musiał spotkać się z Silvanem.

Książę nie opuszczał jego myśli. Nie wyobrażał sobie mieszkania z nim pod jednym dachem. Był mieczem, który wisiał nad głową Ithildina, nie powinien był przebywać blisko niego, a jednak przewrotny los sprowadził go tutaj. Jeżeli do tej pory nie wierzyłby w przeznaczenie, po tej nominacji nie miał już żadnej wątpliwości co do jego istnienia. Jakie było prawdopodobieństwo, że jego, nikomu nie znanego elfa, w dodatku półdrowa uczynią ambasadorem, i to na dworze Ithildinów? Zerowe. Bogowie byli bezwzględni w swych kaprysach.

Stanął przed lustrem, zawiązując troczki ciemnych legginsów, po czym z osobnego kufra wyciągnął wysokie pod kolano buty z miękkiej zamszowej skóry. Były wygodne i naprawdę je lubił. Nigdy nie przyzwyczaił się do tych wymyślnych, skórzanych botków zapinanych na boczne klamerki. Może nadawały się dla elity, której jedynym zajęciem były spacery po komnatach, ale nie dla niego. Lantiel cenił sobie wygodę. Wsunął ramiona w rękawy tuniki i skrzywił się lekko, gdy zobaczył jej długość. Zapinana pod szyję na wysoką, haftowaną srebrem stójkę góra zwężała się w kierunku tali, od bioder zaś rozszerzała delikatnie i miękkim materiałem spływała aż do kostek. Poruszył się i z niejakim zadowoleniem stwierdził, że tunika pomimo swej długości nie krępuje ruchów dzięki wysokim, bocznym rozcięciom. Rozczesał włosy i spiął je kościaną klamrą, pozwalając im opaść na plecy. Z żalem spojrzał na swój miecz, który do tej pory był jego nieodłącznym towarzyszem. Niestety na spotkanie z księciem nie powinien go zabierać. Zacisnął dłonie w pięści i z ciężkim sercem ruszył w stronę drzwi.

Korytarze były puste. Najwyraźniej mieszkańcy zamku szykowali się do zabawy, która miała zostać zorganizowana na błoniach przed twierdzą. Rodzina książęca prawdopodobnie oczekiwała go w sali audiencyjnej. Myśl, że za kilka chwil stanie przed obliczem Silvana spowodowała, że powietrze na moment uszło z jego płuc. Przystanął pod ścianą, opierając czoło o zimny kamień i wziął kilka głębokich oddechów. Jak miał tutaj żyć? Tak blisko, a jednocześnie tak daleko od Silvana. Książę był dla niego niedostępny. Nie mógł go dotknąć, podczas gdy każda część jego ciała wyrywała się w jego stronę. Co będzie, jeżeli kiedyś straci nad sobą panowanie? Jak długo wytrwa, zanim zacznie śledzić go wzrokiem, przecinać niczym żebrak jego ścieżki, błagając chociażby o jedno spojrzenie? Jak ciężkie były jego winy, że skazano go na tak wyrafinowane tortury? Ile czasu musi upłynąć, zanim ostatecznie oszaleje i rzuci się na niego, błagając, aby wziął go do łóżka? Czy zdoła zachować własną dumę, czy też poniży się w jego oczach ostatecznie? Tak wiele pytań, a żadnej odpowiedzi. Strach zdominował jego emocje i Lantiel nie potrafił mu się przeciwstawić. Wyprostował się i skierował kroki w stronę schodów. Nie może poddać się od razu, nie bez walki. Jego duma była tym, co mu pozostało i musi zachować ją jak najdłużej.

Drzwi do sali były przymknięte. Pchnął je i wszedł do środka. Pomieszczenie tonęło w mroku. Z zaskoczeniem stwierdził, że jedynymi źródłami światła były księżyc, którego blask wpadał przed ogromne okna, oraz dwa lampiony płonące po drugiej stronie komnaty. Czyżby się pomylił i trafił nie w to miejsce, co trzeba? Zamknął za sobą drzwi i ostrożnie ruszył w stronę źródła światła. Dostrzegł zarys dużego, książęcego fotela. Więc jednak się nie pomylił, to naprawdę była sala audiencyjna. Jego oczy zapłonęły czerwienią, powoli dostosowując się do znikomego oświetlenia. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Na błoniach rozstawiono już pochodnie, a na środku ułożono wysoki stos. Ogień zapłonie tej nocy wysoko i zgaśnie nieprędko. Elfy uwielbiały się bawić, a więc na pewno nie przegapią okazji do świętowania. Czuł, że dziś nie zdoła odpocząć po podróży. Westchnął i potarł dłonią skronie, czując nadchodzący ból głowy. Wiedział, że jego przyczyną nie było zmęczenie, a stres i trwanie w ciągłym napięciu. Zesztywniał, słysząc za sobą ciche kroki. Ktoś oprócz niego był w komnacie. Jak mógł to przegapić? Szybko odwrócił się w stronę, skąd dochodził dźwięk i zamarł z dłonią uniesioną do twarzy.

— Witaj, Lantielu. A może powinienem powiedzieć: witaj, ambasadorze? — Naprzeciw, ze wzrokiem utkwionym w jego przerażonym obliczu, stał książę Eldorien. I pomimo tego, że Lantiel sądził, iż przygotował się na to spotkanie, w tej chwili zdał sobie sprawę, jak bardzo się mylił.