Wrzosowiska…
uwielbiał je. Kiedyś, jako dziecko, pojechał z rodzicami do Szkocji. Ojciec
miał tam spotkanie w ambasadzie, a matka oczywiście nie miała nic przeciwko
kolejnej eskapadzie na polityczne salony. On sam został pod opieką niani, która
jako jedyna, przejawiała nad wyraz niezrozumiały dla jego rodziny sposób bycia…
potrafiła się bawić, opowiadać bajki i uwielbiała spacery.
Oczywiście rodzice
wyrazili swą dezaprobatę na temat opowiadania małemu niestworzonych historii,
włóczenia się z nim po okolicy i układania skomplikowanych budowli z klocków.
Było to przecież takie plebejskie. Ich wspaniały syn miał całe osiem lat i
przed sobą świetlaną przyszłość. Jego wolny czas zajmować powinny były rzeczy,
godne dla rodziny z wieloletnią tradycją i rodowodem sięgającym kilkuset lat
wstecz. Prawie jak drogie pieski z papierami świadczącymi o ich wspaniałym pochodzeniu.
Poza tym tak ładnie brzmiało stwierdzenie, iż usiłują w swym jedynaku utrwalić
zamiłowanie do tradycyjnych wartości i duchowego rozwoju. Shirenai skłamałby mówiąc,
że nie lubił owych zajęć. Z przyjemnością uczęszczał zarówno na treningi kendo,
jak i szermierki. Ojciec był dumny z postępów syna, a on przekonał go do tego,
że strzelnica nie jest przeznaczona tylko dla gminu oraz prostactwa i po
wygranej w międzyszkolnych mistrzostwach w tłuczeniu się bambusowym kijem,
wreszcie mógł zakupić swojego pierwszego glocka i wraz z Shujim oddać się
strzeleckiej pasji…
To było dawno. Teraz,
stojąc wśród wrzosowisk na jednej z licznych wysp należących do Japonii,
rozglądał się dookoła zdumionym wzrokiem, zastanawiając się, co tu u licha robi. Prywatny helikopter, który go tu przywiózł, odleciał
pozostawiając go samego na jednym z klifów, z których ścieżka prowadziła do
niewielkiej rezydencji, mieszczącej się w zakolu otoczonym przez skały.
Westchnął i ruszył w
dół, rozkoszując się zapachem morza, szumem fal i falującą roślinnością,
rozsianą na poszarpanych klifach. Miał nadzieję, że Hikaru wiedziała, co robi i
nie spędzi tych kilku dni w towarzystwie szaleńca, ale jak zapewniała, jednego
z specjalnych klientów. Ogólnie rzecz biorąc był zły. Nie pożegnał się z
Shujim, który albo zapałał nagle nieziemską miłością do morskich fal, albo
naprawdę zamienił się w plankton, gdyż nie wrócił na noc do domu. Z braku
połączenia, zostawił mu wiadomość o wyjeździe i spakowawszy ubrania, podążył na
lotnisko.
Duża mosiężna brama
była otwarta. Przez chwilę stał i podziwiał szeroki podjazd, otoczony klombami,
oraz dziko rosnącymi drzewami. Ojciec dawno
kazałby je przyciąć, nieproszona myśl pojawiła się znikąd i równie szybko
zniknęła, kiedy jego uwagę przykuła ścieżka, prowadząca na tyły domu. Cóż, nikt
nie powiedział, o której dokładnie ma być, więc może równie dobrze najpierw
rozejrzeć się po okolicy, zanim pójdzie przywitać właściciela. Cisza panująca
wokół, przerywana była tylko dalekim odgłosem fal rozbijających się o piaszczyste
brzegi, krzykiem mew i śpiewem okolicznego ptactwa. Ścieżka skończyła się tuż
obok niedużego basenu. Mienił się on w blasku słońca lazurową poświatą, którą
zyskiwał zarówno dzięki bezchmurnemu niebu, jak i błękitnym kafelkom, którymi
był wyłożony. Na środku pyszniła się ogromna, kremowa, na wpół otwarta muszla.
Super, przeważnie widywał syrenki, które nigdy mu się notabene nie podobały.
Przez krótką, niezrozumiałą chwilę miał ochotę wskoczyć do wody, zanurkować i
dotknąć poszarpanych krawędzi, aby przekonać się, że malowidło naprawdę
istnieje.
— A więc już jesteś.
Zastanawiałem się, o której wylądujesz. Wybacz, że nie wyszedłem na powitanie,
ale domyśliłem się, że sam trafisz bez problemu. — Znajomy głos sprawił, że
podskoczył w miejscu odwracając się gwałtownie i omal przy tym nie
urzeczywistnił swych marzeń o nurkowaniu w nagrzanej słońcem wodzie.
— Ty! — jęknął na
widok mężczyzny stojącego tuż za nim. Cholera, nie słyszał, kiedy podszedł.
— Ja. Czyżby Cesarzowa
nie poinformowała cięm kto jest klientem? — Keizo patrzył na niego z ironią,
pomieszaną z rozbawieniem. Dobrze zdawał sobie sprawę, że Ichiro nie wiedział
dokąd leci, gdyż sam prosił kobietę o dyskrecję, obawiając się gwałtownego
sprzeciwu ze strony hosta i miał nadzieję, że właścicielka klubu spełniła jego
prośbę.
— Jak widać, nie. —
Shi przeczesał palcami włosy i skrzywił się, dając tym samym potwierdzenie co
do podejrzeń Uedy. — Czego chcesz?
— Trochę szacunku,
jestem klientem, więc zachowuj się jak na dobrego pracownika przystało. — Keizo
nie miał zamiaru niczego ułatwiać. Odwrócił się i ruszył w stronę domu. —
Idziemy.
— Yes, my master — Shi
zamruczał pod nosem, jednak posłusznie podążył za mężczyzną.
Dom okazał się
przestronną rezydencją, której umeblowanie nie przekraczało zasad dobrego
smaku, ale też nie powalało zbytkiem i luksusem. Shirenai rozglądał się
zaskoczony, po jasnych wnętrzach, skromnie, lecz ze smakiem umeblowanych.
Projektanta można było określić jednym zdaniem: Facet lubił przestrzeń, światło
i jasne, naturalne kolory.
— Podaj mi drinka. —
Keizo usiadł w jednym z wiklinowych foteli, które znajdowały się na szerokim
tarasie gdzie właśnie wyszli. Shirenai posłusznie ruszył w stronę barku i
przystanął przed nim niezdecydowany. — Szkocką z lodem. — Mężczyzna jakby czytając
w jego myślach, uściślił swoje żądanie. Z westchnieniem podniósł jedną z
butelek i napełnił stojącą z boku szklankę. — Dzięki. — Ueda skinął łaskawie
głową, kiedy mu ją wręczył. — Odpal mi papierosa i może… poczytaj coś na głos. —
Wskazał leżącą na stoliku książkę.
***
Jeżeli chodzi o
ścisłość, to okazuje się, że stwierdzenie, iż czas jest względny, stanowi istne
preludium do rozważań nad aspektem tej sprawy. Dla Ichiro czas rozciągnął się
jak guma do żucia i za nic nie chciał skurczyć. Zastanawiał się, czy gdyby z
takiej gumy zrobił balon, to czy uchodzące powietrze dorównałoby szybkości, z
jaką z niego uchodziła dobra wola. Dochodziła dwudziesta druga, a on miał
ochotę już teraz wyskoczyć przez okno i udać się wpław w kierunku Tokio.
Jeszcze nikt, nigdy tak maksymalnie go nie wkurwiał, jak siedzący naprzeciw
mężczyzna.
Dupek, najwyraźniej
uważał się za lorda, a jego traktował jak podrzędnego lokaja, który powinien
spełniać jego najbzdurniejsze zachcianki. Po prostu wynieś, przynieś,
pozamiataj, podaj drinka, odpal papierosa, zrób kawę. Przez kolejne dwie
godziny czytał „Dziennik złodzieja” Jeana Geneta, książkę, której po prostu nie
trawił i która w niektórych momentach przyprawiała go o znienawidzone rumieńce.
Dziennik złodzieja
było to stylizowane wspomnienie oparte na burzliwym okresie awanturniczego
życia autora. Bohater Geneta przekraczał w nich barierę społecznej
"normalności", by znaleźć się po stronie marginesu i tam lokować swe
namiętności. Odbywał on podróż po Europie jako złodziejaszek, homoseksualista
oraz, co szczególnie ważne, człowiek pozbawiony etycznych zasad, gdyż one
właśnie, jak można wynieść z lektury książki, są odpowiedzialne za dławienie
postaw mniejszościowych w mieszczańskim społeczeństwie "dobrze urodzonych"
i "dobrze sytuowanych".
Kiedy właśnie
pomyślał, że zaraz szlag go trafi, Keizo łaskawie nakazał mu zaprzestać czytania,
gdzyż doszedł do wniosku, że dwugodzinne siedzenie bez ruchu spowodowało zastój
w kościach i Shi powinien zrobić mu masaż stóp.
— Po moim trupie!
— Słucham? — Mężczyzna
spojrzał na niego zdziwionym wzrokiem.
— To co słyszałeś,
nawet z lufą przy skroniach nie mam zamiaru robić ci żadnego, pieprzonego
masażu stóp!
— Dlaczego?
— Dlaczego? — To na
pozór spokojne i nieszkodliwe pytanie dolało oliwy do ognia płonącego od kilku
godzin w Shirenai. — Dlatego, że nie jestem twoim służącym, do cholery!
— Jesteś hostem —
mruknął Keizo, jakby to wyjaśniało sprawę. — Powinieneś spełniać żądania
swojego klienta.
— Nawet te skrajnie
kretyńskie? Zapomnij, możesz od razu wnieść skargę do właścicielki. Nie mam zamiaru
głaskać twoich paluchów.
— A co masz zamiar
robić?
— Idę spać.
— O dziesiątej? Nie
chce mi się.
— A czy ja się pytam
czy tobie się chce? Dla mnie możesz nie ruszać się z tego fotela i czytać o
chorych fascynacjach swojego bohatera książkowego. Szczerze mówiąc wali mnie to.
— Shi robił się coraz bardziej wściekły.
— Hmm… skoro o
waleniu mowa… — Keizo zrobił sugestywną minę.
— Zapomnij!
— Sam to
powiedziałeś.
— Nie w tym sensie.
— Warczenie Shirenai przybrało na sile.
— Jesteś zły?
— Och wcale. —
Wyszczerzył się w groteskowej parodii uśmiechu. — Jestem szczęśliwy. Kazałeś mi
przylecieć na wyspę, skąd wiadome jest, że bez łodzi bądź helikoptera nie
zwieję i wyżywasz się, każąc mi robić za sługę. Jeżeli twoim zamiarem było
zemścić się za to ugryzienie, to zrób to w inny sposób, bo nie dam sobą
pomiatać.
— Całkiem dobrze ci
szło przez te pół dnia — Keizo zamruczał, rozbawiony tyradą Shirenai.
— I na tym koniec. Pozwij
mnie.
— Co jest złego w
masażu stóp? — zapytał niewinnie.
— Nic, o ile jest
się masażystą! Niestety nie mam powołania.
— Ok., wróćmy do
innego sposobu zemsty za uszkodzenie mojej cennej wargi. — Keizo zaczynał bawić
się coraz lepiej.
W gruncie rzeczy
podziwiał chłopaka, że tak długo wytrwał, jednak powoli kończyły się mu
pomysły. Doszedł nawet do wniosku, że jeżeli wypije jeszcze jedną kawę, zje
jeszcze jedno ciasteczko i usłyszy jeszcze jedno słowo o bohaterze tej
dziwacznej książki, to przyjedzie mu spędzić wieczór na ubikacji, opróżniając
pęcherz przez kilka kolejnych godzin i modląc się do miski na wspomnienie
erotycznych ekscesów Geneta.
— Zastanówmy się… —
Jego twarz przybrała wyraz łagodnej zadumy, lecz w oczach można było dostrzec
cień, dobrze skrywanej złośliwości.
— Tylko bez żadnych
niemoralnych zachcianek — zastrzegł od razu Shirenai.
— Och… właśnie
zepsułeś mi całkiem perwersyjną wizję. — Skrzywił się nieznacznie.
— Tak myślałem,
jesteś zboczeńcem, nikt normalny nie lubuje się w tego typu dziełach. — Host
patrzył na niego nieufnie.
— Erotyczne fantazje
są dla ludzi, nie bądź małostkowy.
— Co innego pieprzyć
się do rana w ekstremalnych pozycjach, a co innego…
— Lubisz tak? —
zapytał z ciekawością.
— Nie twój interes. —
Shirenai prawie podskoczył w miejscu, zaskoczony pytaniem. — Wymyśliłeś coś?
— Tak. — Machnął
ręką widząc podejrzliwy wzrok Ichiro. — Całkiem nieszkodliwe, dla twojego zdrowia
i równowagi psychicznej.
— Nie byłbym taki
pewien. — Shi pochylił się do przodu, opierając ręce na kolanach. — To, co mam
zrobić, abyś poczuł się usatysfakcjonowany i dał spokój tej błazenadzie?
— Nic, po prostu
naprawisz to, co ostatnio zepsułeś…
***
— Nienawidzę cię. —
Pochylony nad barierką młody chłopak powoli odzyskiwał kolory, jednak jego
twarz nadal miała niecodziennie zielonkawy odcień.
— Od nienawiści do
miłości mały krok. — Stojący obok Yukio przyglądał mu się z kpiną. — Skąd
mogłem wiedzieć, że cierpisz na chorobę morską?
— Bo nie cierpię!
Bodaj cię cholera wzięła, to był sztorm!
— Bredzisz, zaledwie
niewielki wiaterek, poza tym zapowiadali ładną pogodę. Nie widzę problemu.
— Lekki wiaterek? O
mało nie wyleciałem za burtę! Mój żołądek urządził sobie nielegalną
manifestację przeciwko właścicielowi, a ty mi mówisz, że nic się nie stało??
— Ale nie wymiotowałeś.
— I masz cholerne
szczęście, bo jakbym zaczął rzygać, to odpokutowałbyś za to poniżenie, a strata
ubrania wydałaby ci się darem niebios w stosunku do tego, co zaofiarowałby mój
sfiksowany pod wpływem stresu umysł. — Taguchi odsunął się od barierki i usiadł
ciężko na pokładzie.
— Zawsze jesteś taki
przyjemny?
— Wolisz nie
wiedzieć.
— Chodź, zaprowadzę
cię pod pokład. — Mężczyzna chwycił go pod ramię i podciągnął do pozycji
stojącej.
— Robisz to, bo
czujesz swoje lekarskie powołanie, czy masz w tym jakiś ukryty motyw? — Shiji
zerknął na niego podejrzliwie.
— Oczywiście, że mam
motyw, pod pokładem mam duże, wygodne łóżko…
— Wracam do domu!
— Jesteśmy na pełnym
morzu, to tak gwoli przypomnienia.
— Nie szkodzi,
popłynę, a panu już podziękujemy… ja i mój żołądek. — Chłopak wykręcił się i
odwrócił w stronę balustrady.
— Masz zamiar
skoczyć?
— Nie, wezmę ponton,
przywiążę do niego moją drogą, jedwabną, czerwoną koszulę i będę czekał na
zbawienie. Na pewno ktoś tędy w końcu przepłynie i zabierze mnie na stały ląd. —
Shuji spojrzał na niego przez ramię i wykrzywił się paskudnie.
— Hmm… o ile wcześniej
nie dopadną cię rekiny.
— Zaryzykuję.
— Desperat. — Westchnął
i na powrót chwycił go za ramię, zdecydowanie ciągnąc pod pokład.
— Protestuję, to napad
na moją osobę, naruszasz moją prywatną przestrzeń. — Taguchi kręcił zapamiętale
głową, jednakże pozwalał się prowadzić po wąskich stopniach w dół, ku kajucie.
— Mój jacht, moja
przestrzeń. — Yukio przewrócił oczami, jednakże nie mógł pokonać szerokiego
uśmiechu, który wypłynął mu na twarz.
— Co cię tak
śmieszy?
— Ty, narzekasz jak
stara przekupka.
— Wypraszam sobie,
jestem młody, w przeciwieństwie, co do niektórych.
— Sugerujesz mi coś?
— Nie, mówię do tego
wiatraka stojącego na biurku, to bardzo inteligenta rzecz, na pewno zrozumiała.
Tak, sugeruję i od razu wyrażam współczucie, dla twego sędziwego wieku.
— Ach te moje siwe
włosy, jak przekroczę trzydziestkę to położę się do trumny.
— Z szacunku dla
ciebie każę przysłać ci wieniec z czarnych orchidei.
— Twoja troska mnie
wzrusza.
— Znaj pańskie serce.
Jacht poruszył się gwałtowniej, kiedy jedna z
większych fal uderzyła o burtę i chłopak poleciałby do przodu, gdyby nie
podtrzymująca go dłoń Kasai. W efekcie jednak musiał wesprzeć się na nim i to
właściciel łodzi został przygnieciony do ściany. Przez chwilę panowało
milczenie. Shuji jeszcze nigdy z bliska nie widział tak zielonych oczu,
przyglądał im się z dziwną fascynacją. Twarz Yukio była lekko pociągła, nos
miał klasyczny kształt, a usta były wąskie i nieprzyzwoicie kuszące. Cholera,
zbyt kuszące, w ogóle doktorek był niezłym ciachem i biedny chłopak zaczął się
zastanawiać, kiedy ostatnio dał pofolgować swemu biednemu, niezaspokojonemu ciału.
Zdecydowanie zbyt dawno.
— Wiesz… nie
chciałbym przerywać twej kontemplacji mej skromnej osoby. — Zduszony dźwięk,
jaki wydostał się z ust Yukio, sprawił, że Shuji gwałtownie zamrugał oczami
wyrwany z transu. — Ale… wbijasz mi kolano w…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz