środa, 30 maja 2012

XXVII Na przekór przeznaczeniu


   Cienka strużka spłynęła po szyi, przemykając wzdłuż zagłębienia obojczyka i rozkwitając czerwonym kwiatem krwi na białym materiale lnianej koszuli. Ostrze sztyletu nieprzyjemnie chłodziło rozgrzaną skórę, odbijając kobaltowoniebieskie światło księżyca. Drobna dłoń zaciśnięta na zdobionej rękojeści nawet nie drgnęła. Westchnął z rezygnacją, opierając głowę o kamienną ścianę twierdzy. Szorstka powierzchnia chwyciła jego włosy, szarpiąc je nieprzyjemnie przy najmniejszym ruchu.
Tyle w temacie nocnych wycieczek w celu uniknięcia niektórych osób. Brawo, Lantiel! Jakże zdążyłeś zgnuśnieć i stępić swoje instynkty w przepychu dworskich komnat! Dać się zaskoczyć delikatnej kobiecie. Żałosne.

— Liriel. — Usiłował skinąć głową, jednak w połowie ruchu ostrze mocniej przylgnęło do jego skóry. Zapiekło.

— Lantiel Therien — wycedziła, patrząc mu w oczy. Przełknął ślinę, czując, jak coś ściska mu gardło na widok emocji malujących się na jej twarzy. A kiedyś go lubiła. Teraz nikt by się tego nie domyślił. — Nie mogę się zdecydować, czy jesteś szaleńczo odważny, czy bezmiernie głupi, wracając tutaj.

— Przychylam się do tego pierwszego, z naciskiem na „szaleńczo” — mruknął, rozluźniając się nieco. Może i miał przystawione do gardła ostrze, jednak nie sądził, aby naprawdę chciała go zabić.

— Nie kpij! — A może chciała? Pieczenie znów się nasiliło, kolejne plamki upstrzyły koszulę. — Naprawdę masz tupet, aby pojawiać się na koronacji mojego brata. To miało być jego święto! Dni szczęścia i chwały, na które zasłużył, ciężko pracując przez te lata, a ty musiałeś je zniszczyć!

— Nie przypominam sobie niszczenia czegokolwiek. — Lantiel zaklął w myślach.

Trzy dni!
Tak długo udało mu się unikać bezpośredniej konfrontacji z członkami rodziny Ithildinów. Poza posiłkami nie opuszczał własnej komnaty. Dyplomatyczne obowiązki scedował na Fenrisa i pozostałe elfy, wymawiając się złym samopoczuciem. Jednak dziś musiał już wyjść na zewnątrz, gdyż czuł, że zaczyna się dusić. Wybrał porę nocną, przekonany, że wszyscy już spali. Jak widać, była to złudna nadzieja.

— Sama twoja obecność wszystko zniszczyła! Jak myślisz, co mój brat poczuł na twój widok? — syknęła ze złością. — Jak mogłeś wrócić tutaj po tym, co zrobiłeś i to w tak ważnym dla niego dniu?! Nie masz honoru? Jesteś aż tak zimnym draniem? Ranienie innych sprawia ci przyjemność?

— Przestań! — Zmrużył oczy, przyglądając się jej spod rzęs. — Gdyby to ode mnie zależało, nigdy więcej bym się tu nie pojawił i zapomniał, że Endolrien w ogóle istnieje! Nienawidzę tego miejsca i wszystkiego, co się z nim wiąże! — Już w momencie, gdy wymawiał te słowa, wiedział, że popełnił błąd. Chciał je cofnąć, jednak było za późno. Ręka elfki opadła, a ona sama cofnęła się o krok, patrząc na niego zranionym wzrokiem.

— Naprawdę aż tak nas nienawidzisz? Kim ty jesteś? W ogóle cię nie znam…

— Liriel… — Wyciągnął rękę, jakby chciał ją dotknąć, lecz widząc, jak się wzdryga, opuścił ją zrezygnowany.

— Wtedy… byłam pewna, że go kochasz. Dla tej miłości gotowa byłam sprzeciwić się Kaelowi. Walczyć o was! Silvan zawsze był skryty, jednak widziałam jego uczucie, jego szczęście. Ten blask, który zapalał się w oczach mojego brata na twój widok. — Spojrzała na niego z namysłem. — Mógłbyś być członkiem trupy teatralnej. Stałbyś się sławny. Potrafisz grać tak dobrze, że uwierzyłam, iż odwzajemniasz jego uczucia. Nie tylko Silvan cierpiał po tym, jak tchórzliwe uciekłeś przed konsekwencjami.

— To nieprawda… — Lantiel potrząsnął bezradnie głową, nie mogąc słuchać jej wyrzutów. Miał świadomość, że w ten sposób o nim myślą, ale usłyszeć to wprost… To nim wstrząsnęło. Poczuł naraz wszystkie negatywne emocje, które tłumił w sobie przez lata. Cały ból i rozgoryczenie, jakie chował na dnie serca, zaczęły z niego wyciekać. Płynęły żyłami, rozlały się goryczą w jego gardle i zaczęły wyciekać porami przez skórę. Za dużo…

— Nieprawda? — Liriel przesunęła palcami po włosach, odgarniając je z twarzy i zatrzymała dłoń na karku. — A co jest prawdą? Chciałam cię rozgrzeszyć. Wytłumaczyłam sobie twoją reakcję w czasie bitwy. Wszystko to, co się wtedy działo, ten chaos, przerażenie, gniew i bezsilność, a na koniec fatalny rozkaz Silvana. To wszystko doprowadziło do tego, że wyciągnąłeś broń przeciwko mojemu bratu. Na swój sposób to rozumiałam, gdyż sama wówczas nie panowałam nad emocjami. — Opuściła dłoń i oplotła się rękami, jakby nagle zrobiło się jej zimno. — A potem ich uratowałeś. Sprawiłeś, że Silvan miał szansę wszystko naprawić, przeprosić, uzyskać wybaczenie i odkupienie. Dzięki tobie nie żyje z piętnem mordercy. Byłam tak wdzięczna…

— Zrobiłem to, co musiałem, ty nie…

— A potem spadł deszcz. — Liriel patrzyła na niego, lecz miał wrażenie, że go nie widzi. Zupełnie jakby wsłuchując się w echo wspomnień, zatraciła poczucie rzeczywistości. — I zgubiłam się gdzieś pomiędzy szczęściem a rozpaczą. Tyle ocalałych istnień. Tyle elfów mogących wrócić do swych domów. To było naprawdę cudowne. Cudowne i przerażające, bo, podczas gdy oni świętowali, mój brat walczył o życie. Myślałam wówczas o tym, że to twoje ostrze go zraniło, byłam wściekła, a jednak czekałam, aż przyjdziesz. Usiądziesz przy jego łóżku i nie pomny na konsekwencje, będziesz go trzymał za rękę, dopóki nie wyzdrowieje. Byłam pewna, że sama twoja obecność, twój głos… że to wszystko sprawi, iż będzie chciał wrócić! Ale ciebie nie było.

— Przepraszam. — Miał ochotę krzyczeć, jednak z jego ust wydobył się tylko ochrypły szept.

— Czekałam. — Po policzkach elfki spłynęły pierwsze łzy. Lantiel pomyślał, że gdyby zaczęła naprawdę szlochać, być może miałby odwagę podejść i przytulić ją, jakoś pocieszyć. Jednak ten płacz był zupełnie bezgłośny. Jakby Liriel nie zdawała sobie z niego sprawy. Jakby wypływał z głębi jej duszy, poza świadomością. Kolejne łzy żłobiły słoną ścieżkę, lecz głos jej nie zadrżał. — Czekałam godzina po godzinie, dzień po dniu, aż w końcu przestałam wierzyć, że wrócisz. A on wierzył. On tak bardzo cię kochał, że wołał twoje imię poprzez majaki. To nigdy nie byłam ja, nie Kael, zawsze tylko ty. Dłonie odruchowo szukały twojego dotyku. Więc chwytałam je. Trzymałam kurczowo, wiedząc, że to nie pomoże, bo on dalej wołał! Zupełnie nieświadomy, że jest sam, błagał, abyś był przy nim! Bo to do ciebie chciał wrócić! Nie do mnie… — Zamrugała nagle, jakby wyrwana z koszmaru i wreszcie spojrzała na niego. — Dlaczego nie przyszedłeś? Dlaczego tego nie słyszałeś? On tak bardzo pragnął, abyś był przy nim. Wiesz, jak bardzo cię kochał, skoro nawet będąc w malignie, ciągle myślał tylko o tobie?! Tyle razy usłyszałam twoje imię, że znienawidziłam je! Patrzyłam jak trawi go gorączka, jak wije się z bólu od rany, którą ty mu zadałeś! Ocierałam pot, myłam go i przebierałam, wiecznie słysząc — Lantiel… Lantiel! — Zacisnęła pięści i osunęła się na kolana, pozwalając, aby łkanie wreszcie wydobyło się z jej ust. — Tak bardzo cię za to nienawidzę … Jesteś tchórzem! Przychodzisz, kradniesz czyjeś uczucia, a potem uciekasz, porzucając je jak ochłap. Nie zawahałeś się, wiedząc, że on w każdej chwili może umrzeć. Pieprzony egoista! — Płacz przeszedł w wycie i Lantiel miał ochotę zacząć krzyczeć.

Nogi ugięły się pod nim i opadł bezsilnie na miękką trawę, ukrywając twarz w dłoniach.
Rzeczywiście był egoistą. Skupił się tylko na swoim bólu, nie myśląc o tym, co musiał czuć Silvan. Mógł zostać, pozwolić, aby Kael go osądził, a jednak…

— Nie porzuciłem go! Nie było innego wyjścia. Nie było! — jęknął głucho. — Zostałbym, gdyby tylko istniała taka możliwość, wróciłbym i poniósł karę… ale to… to było zbyt wielkie ryzyko… Kuszenie losu…

— Kuszenie losu, mówisz. — Potrząsnęła głową, aż kosmyki włosów przylgnęły do jej mokrej twarzy. — Oczywiście, że tak, w końcu mogłeś ponieść karę, więc wolałeś uciec. Tchórz! — Zacisnęła usta, jakby powstrzymywała splunięcie.

— Nie rozumiesz, nie o to mi…

— Zamilcz, nie chcę słuchać twoich żałosnych wymówek! — Podniosła się i wyprostowała dumnie. — Wolałabym już nigdy cię nie zobaczyć. Twój widok tylko rozdrapuje zabliźnione rany. Opuść dwór jak najszybciej, jeżeli masz serce zamiast kamienia. Napawanie się cierpieniem innych jest żałosne i niegodne elfa. Odejdź!

Uniósł głowę, mierząc wzrokiem jej wyniosłą sylwetkę i twarz, z której patrzyły na niego pełne pogardy oczy. Co miał powiedzieć? Wyznać prawdę, że odszedł, bo według przepowiedni stanowił zagrożenie dla Silvana? Otworzył usta, lecz z pomiędzy jego warg nie padło ani jedno słowo.

Elfka przez chwilę stała i przyglądała mu się z niechęcią, po czym odwróciła się i odeszła w mrok. Wstał, pozwalając sobie na jęk bezsilności. Na trawie w świetle księżyca zalśnił upuszczony sztylet. Lantiel schylił się i zacisnął dłoń na ozdobnej rękojeści.


***


   Liriel pełna gniewu oddalała się od milczącego Lantiela. Tak jak myślała, nie miał nic na swoją obronę. Niepotrzebnie z nim rozmawiała. W ślepej furii wylała przed nim całą swoją frustrację. Teraz tego żałowała. Przecież jego to nic nie obchodziło!

— I po co to było? — Pytanie padło znienacka, sprawiając, że przystanęła gwałtownie, obracając się w stronę głosu. Pod ścianą, z której spływał wonny powój, siedział elf, opierając niedbale łokcie na podkurczonych nogach. — Ulżyło ci przynajmniej?

— Nie rozumiem, o co ci chodzi — mruknęła, podchodząc bliżej, aby ujrzeć jego twarz ukrytą w cieniu.

— Łatwo rzucać oskarżenia, znając tylko jedną stronę medalu — prychnął, przekrzywiając głowę. — Nie zgłębiłaś całej prawdy, a rzucasz mu w twarz czymś takim. To trochę niesprawiedliwe, nie sądzisz?

— To ty! — Skrzywiła się, rozpoznając mężczyznę, który od kilku dni nie opuszczał boku Lantiela. — Bronisz go, bo jesteś jego kochankiem! Nie wypowiadaj się w temacie, o którym nic nie wiesz!

— I znowu fałszywe oskarżenia. Jesteś dobra w szafowaniu nimi. — Skinął jakby w uznaniu, uśmiechając się ironicznie.

— Wiem, co widzę! Bezczelnie afiszujecie się swoim związkiem. Lantiel nie ma wstydu, robiąc to na oczach Silvana! — Zamilkła, besztając się w myślach za pochopnie wypowiedziane słowa. Nie powinna zdradzać tego, co łączyło jej brata z emisariuszem namiestnika.

— Rozczaruję cię. — Elf wstał zwinnie i pochylił się w jej kierunku. — Nie jesteśmy kochankami. Lantiel to tylko mój przyjaciel. Najlepszy, jeżeli mam być szczery. I tak, słyszałem o jego burzliwym romansie z księciem i konsekwencjach, jakie przyniósł.

— Zapewne z ust Lantiela. Jakie to wygodne — prychnęła.

— I Errdira. Jak na mój gust, te historie bardzo ładnie się uzupełniają.

— Ach, i cóż takiego powiedział ci twój drogi przyjaciel? — Spojrzała na niego z ironią. — Zdradził, że uciekł jak pies z podkulonym ogonem zaraz po tym, jak prawie zabił swojego kochanka i pozostawił go na skraju śmierci? A może to, co usłyszałeś, to łzawa historyjka o pokrzywdzonym pół—drowie?

— Naprawdę sądzisz, że ci odpowiem? To nie mój problem. Żyjesz we własnym świecie, wierząc tylko w to, co wydaje ci się prawdą. — Elf wyprostował się i odwrócił, jakby chciał odejść.

— I tylko tyle? — Posłała mu gniewne spojrzenie. W głębi czuła się rozczarowana. Sądziła, że powie coś więcej. Zdradzi jej motywy Lantiela, jakie by one nie były. Nie żeby mu uwierzyła, ale…

— Tyle. — Przystanął, unosząc głowę i patrząc na księżyc. — Jeżeli chcesz poznać całą prawdę o tym teatrzyku, zapytaj tego, kto pociągał za sznurki za jego kulisami. Być może dowiesz się czegoś, co obróci całą twoją wiedzę do góry nogami, a zły czarownik okaże się tym, który poświęcił najwięcej.

— Nie rozumiem — mruknęła niechętnie.

— Wiem. — Zaśmiał się cicho, zanim zniknął pośród drzew ogrodu.

Niezdecydowanie przestąpiła z nogi na nogę. Z jednej strony chciała pobiec za elfem i wymusić na nim odpowiedzi, z drugiej — czuła, że to zupełnie bezsensowne i niczego więcej się nie dowie od negatywnie nastawionego do niej mężczyzny. Z jego wypowiedzi wynikało, że za odejściem Lantiela kryło się coś więcej i podświadomie wiedziała, że nie było to kłamstwo.


***
  

   Lantiel przedzierał się przez krzewy, nie bacząc na gałęzie szarpiące ubranie i chłostające twarz.

Uciekał.

Uciekał przez raniącymi słowami Liriel. Przed widokiem tak dobrze znanego mu dworu. Marzył, aby uciec też przed samym sobą, jednak jego myśli i uczucia były zawsze na miejscu, nie oddalając się ani o krok.
Tak, wiedział, że zranił Silvana. Jednak do tej pory jego wyobraźnia podsuwała mu obraz wściekłego mężczyzny, który przeklina go głośno za to, że zachował się jak tchórz. Stworzył sobie bezpieczną wizję Ithildina, który po tym, jak Lantiel podniósł na niego ostrze, znienawidził go i gardził nim. To dlatego tak szybko się ożenił. Jego uczucie wygasło, zastąpione zimną furią.

Ta wizja była dobra. Z jej pomocą mógł się rozgrzeszać. Książę go znienawidził, w końcu zapomniał o nim i pokochał Istis. To było najważniejsze. Lantiel chciał, aby Silvan wymazał go z pamięci i był szczęśliwy.
Słowa Liriel roztrzaskały to, co budował przez te wszystkie lata. Książę wcale go nie znienawidził. A przynajmniej nie od razu… Jego uczucie było tak silne, że błagał o jego obecność trawiony gorączką. Szeptał jego imię z nadzieją, że Lantiel odpowie.

Ale wokół panowała cisza.

Silvan mógł umrzeć, szepcząc i wyciągając rękę w kierunku kochanka, którego nie było u jego boku.

To nie tak miało wyglądać. Nie tak!

Lantiel wypadł z lasu i osunął się na kolana, ciężko dysząc i zaciskając palce na wilgotnej od rosy trawie. Pochylił głowę, próbując zapobiec mdłościom, które szarpnęły jego trzewiami. Czuł brud oblepiający ciało. Był zbrukany przez własne poczucie winy. Chory z pragnienia, aby cofnąć czas i wszystko odwrócić. Nawet nie mógł zapłakać. Łzy to luksus oczyszczenia, a on na to nie zasłużył. Z trudem łapał powietrze, czując, jakby na jego piersi zaciskało się żelazne imadło. To tak cholernie bolało.

Otarł usta i wstał, po raz pierwszy rozglądając się dookoła i rozpoznając miejsce, w którym się znalazł. Przed nim lśniła spokojna tafla leśnego jeziora. Nawet nie pamiętał, jak tutaj dotarł. Biegł na oślep przed siebie, zdając się na los, który okazał się pieprzonym sadystą, prowadząc go tutaj.

Wolnym krokiem doszedł niemal do brzegu. Lekki wiatr bawił się jego włosami, niosąc zapach kwitnącego wiciokrzewu. Pod zamkniętymi powiekami pojawił się obraz.

— Jesteś taki piękny. — Już wtedy Silvan patrzył na niego z uczuciem płonącym w miodowych oczach.

— Mówisz to każdemu swojemu kochankowi? — Czuł się wtedy taki szczęśliwy.

— Wszyscy tacy byli, żadnego nie musiałem uświadamiać. — Beztroski.

— Więc dlaczego mnie to mówisz? — Niepewny i jednocześnie pełen nadziei.

— Może to właśnie ty na to zasługujesz?… — Pożądany.

Wolnym ruchem rozwiązał koszulę, która spłynęła z jego ramion na trawę. Niczym pijany zatoczył się, zdejmując wysokie do kolan buty. Ze spodniami poszło mu o wiele łatwiej. Ciężki, potargany po biegu przez zarośla warkocz przerzucił na plecy. Przez chwilę stał, delektując się pieszczotą wiatru na nagiej, rozgrzanej skórze, po czym niczym w transie ruszył w kierunku wody. Nie czuł zimna, gdy zagłębiał się w spokojną toń. Krok za krokiem zanurzał się coraz bardziej, aż przystanął, gdy sięgnęła ona do jego piersi. Uniósł ręce, by ochlapać twarz, po czym zsunął je na szyję. Syknął cicho, czy palce przesunęły się po rance zadanej sztyletem Liriel. Wspomnienie płaczącej elfki wróciło ze zdwojoną siłą.

Zanurkował.

Coś szarpnęło go za warkocz, brutalnie wyciągając na powierzchnię, nim zdążył odbić się i odpłynąć dalej. Krzyknął zaskoczony i woda gwałtownie dostała mu się do nosa i ust. Wynurzył się, krztusząc i prychając wściekle.

— Oszalałeś?! — Odwrócił się i wrzasnął na widok stojącego za nim Fenrisa. — Chciałeś mnie utopić?

— Miałem wrażenie, że to ty tego pragniesz — głos elfa zadrgał podejrzanie.

— Zupełnie ci odbiło. Jestem magiem wody! Jeżeli chciałbym się zabić, topienie się byłoby ostatnią rzeczą, na jaką bym się zdecydował. — Przetarł ręką twarz i spojrzał ponuro na przyjaciela.

— Wybacz, ale wyglądałeś na cokolwiek wyprowadzonego z równowagi. Skąd mogłem wiedzieć, co ci strzeli do głowy... — Fenris puścił jego warkocz i skierował się w stronę brzegu. — Szlag, przez ciebie mam mokre spodnie — mruknął, rozbierając się na brzegu. — Nienawidzę tego uczucia oblepienia.

— Chciałem po prostu popływać. Woda zawsze mnie uspokajała. — Lantiel wyszedł za nim i usiadł obok na trawie. — Po cholerę właziłeś tam za mną.

— Po twojej uroczej pogawędce z niedoszłą szwagierką, miałem wrażenie, że nie myślisz zbyt racjonalnie. — Fenris przerzucił sobie włosy przez ramię i zaczął je wykręcać.

— Słyszałeś. — Lantiel westchnął i spojrzał w niebo. — Fakt, nie była to zbyt przyjemna konwersacja, ale na bogów, nie jestem samobójcą!

— No, nie wiem. To nie ja chciałem uczyć się latać, skacząc z klifu. — Fenris był wyraźnie rozdrażniony.

— Widzę, że uciąłeś sobie pogawędkę z Errdirem. Zabiję go za to, że ci powiedział. — Therien zmrużył oczy ze złością.

— Czyli to prawda, jednak chciałeś się zabić. Ty durniu!

— To była zupełnie inna sytuacja. — Lantiel wreszcie oderwał wzrok od gwieździstego nieboskłonu i spojrzał na przyjaciela niechętnie. — Byłem w szoku, zdezorientowany. Poza tym moje ciało było wyczerpane magicznie. Nie myślałem logicznie. Właściwie chyba w ogóle nie myślałem.

— No, tutaj się z tobą zgodzę. Zupełnie wyprało ci mózg.

— Nie zaprzeczę — Lantiel zgodził się potulnie, po czym położył rękę na ramieniu Fenrisa. — Naprawdę nie mam skłonności samobójczych. Nigdy nie targnąłbym się na własne życie. To oznaka tchórzostwa, poddania się.

— Nadawałbyś się na bohatera jednej z tych pieśni bardów. Nieszczęśliwy i zagubiony w niespełnionej miłości. Dramat, panie, dramat!

— Kpij sobie do woli. — Therien prychnął, zdegustowany ironicznym tonem Fenrisa. — Może i dramat, ale ja za bardzo kocham życie, aby z niego rezygnować. Pod tym względem nie wpasowałbym się w kanon.

— To fakt. — Elf zgodził się łaskawie. — Bohaterowie liryczni jak już kochają, to do grobowej deski. Tęsknią i rozpaczają, znajdując zapomnienie w życiu pustelnika lub wiecznego wędrowca, wiernego tylko jednej dziewicy. Ty za bardzo lubisz swojego kutasa, aby skazać go na taki los.

— Ej! Seks jest dobry! — Lantiel wbrew sobie roześmiał się, uderzając przyjaciela łokciem.

— Remedium na wszystko.

— A żebyś wiedział!

— Nawet na złamane serce?

— Bardzo zabawne. — Therien rzucił mu urażone spojrzenie. — Dziękuję, że za mną poszedłeś. Potrafisz sprawić, że zapominam — dodał cicho.

— Taka moja dola, pocieszyciela strapionych. — Fenris uśmiechnął się głupkowato. — Jestem w tym dobry.

— Jesteś. Chociaż czasami przypominasz mi małpę na targowisku. — Lantiel prychnął, uchylając się przed nadchodzącym ciosem.

— W sumie, moglibyśmy wyjechać wcześniej. Nic nas tutaj już nie trzyma. — Fenris chwycił źdźbło trawy i wsunął je w usta.

— Dziękuję, ale nie. Namiestnik zacząłby zadawać pytania. — Lantiel podniósł się, sięgnął po spodnie i wciągnął je na nogi. Jego skóra zdążyła już wyschnąć i materiał przesuwał się po niej gładko. — Nie mam zamiaru się tłumaczyć. Poza tym, musielibyśmy znaleźć dobre wyjaśnienie dla reszty grupy.

— Prawda. Po prostu pomyślałem, że nie ma powodu zostawać dłużej. Dasz sobie radę? — Fenris spojrzał na niego uważnie.

— Oczywiście. Nie jestem dzieckiem. Wątpię, aby ktokolwiek poza Liriel odważył się napluć mi w twarz — stwierdził z sarkazmem.

— Kael? Jej mąż?

— Nie. Kael unika mnie jak ognia. Chociaż ma wzrok niczym jastrząb. Cały czas czuję go na plecach. Caldain jest zbyt prostolinijny. To wspaniały elf, jednak nieskory do kłótni. Nie sądzę, aby pragnął konfrontacji. — Wsunął ręce w rękawy koszuli i zawiązał troczki na piersi. — Ubierz się, bo jeszcze jakiś kobold pomyli twojego fiuta z kiełbasą i będzie chciał ukraść. No chyba, że lubisz macanki międzygatunkowe.

— Szlag, nie stanie mi przez ciebie przez tydzień! Zła wizja! — Fenris przewrócił oczami, lecz posłusznie sięgnął po ubranie. — Zwłaszcza, że chyba faktycznie jakiś czai się w krzakach.

— Gdzie? — Lantiel naciągnął cholewkę buta i rozejrzał się czujnie dookoła.

— Po lewej. Wydawał mi się, że coś tam się poruszyło. Pewnie jakieś zwierzę. To dzikie tereny, mimo, że tak blisko Endolrien.

— Niczego nie widzę. — Jego oczy zalśniły w ciemnościach.

— Więc widocznie już poszło. Tym lepiej dla nas. — Fenris zawinął mokre włosy na ręce i w ten prowizorycznie związany kok wsunął dwa patyki. — Nie chcę moczyć koszuli — wyjaśnił, widząc rozbawiony wzrok Lantiela.

— Wyglądasz jak dzikus.

— Ale jaki przystojny! — Wyciągnął rękę i podniósł leżący na trawie sztylet. — Piękna robota. Nie widziałem go u ciebie — stwierdził, oglądając misternie zdobioną rękojeść.

— To własność Liriel. — Lantiel odebrał mu broń i wsunął ją za pasek.

— Zostawiła jako ostrzeżenie? — Fenris uniósł brew. — Trochę rozrzutnie, wygląda na drogi. Na ostrzu wypalony jest herb rodu Ithildin.

— Raczej o nim zapomniała. Zwrócę, gdy będziemy odjeżdżać, wcześniej nie chcę wchodzić jej w drogę. — Therien wzruszył ramionami i drgnął, czując chłodne palce przyjaciela, łapiące go za podbródek i odwracające jego głowę lekko w bok.

— Ta suka cię zraniła! — mruknął elf, groźnie mrużąc oczy.

— Można powiedzieć, że łatwo się wykpiłem. To porywcza kobieta. — Lantiel cofnął się poza zasięg dłoni przyjaciela. — Nie bądź dla niej ostry. Rozumiem jej ból. Gdybyś ją bliżej poznał, pokochałbyś. Jest wspaniała, przyjazna i ma niesamowite poczucie humoru. Ma też cokolwiek drapieżny temperament, ale to tylko dodaje jej uroku. Rodziny i przyjaciół broni jak smoczyca młodych. Jest bardzo lojalna.

— Same superlatywy. Jesteś zbyt wyrozumiały. Ten chodzący ideał przystawił ci nóż do gardła. — Fenris nie wyglądał na przekonanego.

— Owszem, ale miała ku temu ważny powód. Nie winię jej. — Lantiel spojrzał na księżyc i skrzywił się. — Północ minęła. Pora wracać, jeżeli nie chcemy zaspać na śniadanie.

— Może ty zaśpisz. Przede mną długa noc, mam spotkanie w ogrodzie. — Białe zęby Fenrisa błysnęły w mroku. — Mam nadzieję, że Delros nie zmieni zdania, widząc mnie w tym stanie. — Spojrzał po sobie krytycznie.

— Sam mówiłeś, że jesteś przystojnym dzikusem. — Lantiel poklepał go po plecach przyjaźnie. — Przepraszam, to przeze mnie. Nie musiałeś za mną iść, ale cieszę się, że to zrobiłeś.

— Wojownik, kochanek i niańka w jednym. Do usług i polecam się na przyszłość. — Elf ukłonił się głęboko. — A teraz wracajmy, nie chcę sprawdzać jego cierpliwości. Mój wygląd to jedno, ale ponadgodzinne spóźnienie może pozbawić mnie przyjemności. Delros zarówno wyglądem, jak i charakterem przypomina kociaka. Równie łatwo wysuwa pazury.


***


   Stojąca pomiędzy drzewami samotna postać wygodniej oparła się o pień. Od pewnego czasu mężczyzna przyglądał się siedzącym na trawie elfom. Mrok panujący dookoła był niczym w porównaniu z tym, który czaił się w jego oczach. Palce spoczywające na rękojeści broni co chwilę zaciskały się mocno, jakby elf siłą woli tłumił chęć zadania komuś śmiertelnego ciosu. Kiedy Lantiel i jego towarzysz ruszyli w stronę twierdzy, bezszelestnie podążył za nimi.

1 komentarz:

  1. Hej,
    ta pogawędka, myślałm, że coś powie, Fenris trochę powiedział, ale jak chce się więcej to już może od Erdira się dowiedzieć, czyli coś było, a raczej ktoś Silvan czy Kael?
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń