12
czerwca 1302 Era Rana
— Nie powinieneś traktować
go tak oschle, to się może na tobie zemścić. — Fenris spoglądał za odchodzącym
elfem, któremu Lantiel właśnie dał po raz kolejny kosza.
— To nadęty bubek, ktoś
powinien mu wreszcie pokazać, że nie może mieć wszystkiego. — Therien wzruszył
ramionami lekceważąco.
— Ten bubek jest kuzynem
namiestnika, może ci zaszkodzić lub… — elf uśmiechnął się złośliwie — pomóc w
karierze.
— Niby jak? — Lan spojrzał
na niego rozbawiony. — Zostanę dzięki niemu nadwornym magiem? A może doradcą
Zenthariona? — Dotknął palcem brody, jakby intensywnie się zastanawiał. — Nie
może być! Wszystkie te funkcje są już przeze mnie zajęte.
— Kpij dalej. — Fenris
westchnął z rezygnacją. — Tylko potem nie przychodź do mnie, jak zemści się to
na tobie.
— Przestań. — Therien
machnął ręką, jakby odpędzał się od natrętnej muchy. — W czym tak naprawdę może
mi pomóc? Na dwór królewski mnie nie wyśle, jego ręce nie są aż tak długie.
Pomijając fakt, że król ma przy boku magów wszystkich czterech żywiołów, którzy
posiadają tysiącletnie doświadczenie. Zaszkodzić też raczej mi nie może, Zen
mnie potrzebuje.
— Mam nadzieję, że się nie
mylisz.
— Oczywiście, że nie. Za
bardzo się przejmujesz. — Lantiel usiadł na marmurowym brzegu fontanny i
wyciągnął przed siebie długie nogi. Z zadowoleniem wciągnął w płuca zapach ziół
i kwiatów rosnących wokół.
Ogród o kształcie elipsy
otoczony był wysokim różanym żywopłotem. Wejście znajdowało się po północnej
stronie, na lewo od głównej drogi prowadzącej do zamku. Lan naprawdę lubił to
miejsce. Odcięte od reszty terenów otaczających dwór, było swoistym azylem od
gwaru, jaki zawsze panował na zewnątrz. Klomby mieniły się różnymi gatunkami
kwiatów, wabiących owady słodkim zapachem. Drzewa rzucały zbawczy cień, a
pośród ich liści ptaki wiły gniazda i teraz koiły uszy swym trelem. Pośrodku
wybudowano wspaniałą marmurową fontannę, której brzegi zdobił bogato rzeźbiony
sepiolit o barwie przechodzącej od czystej bieli, po lekki róż na krawędziach.
Wnętrze wodotrysku wysadzone było fioletowo—niebieskim kordierytem, który przez
znawców nazywany był też wodnym szafirem. Kamień ten posiadał właściwości
iryzacji, co sprawiało, że woda mieniła się wszystkimi kolorami tęczy, gdy
padały na nią promienie słoneczne. Lantiel przesunął dłonią nad powierzchnią,
tworząc na tafli małe wirujące okręgi.
— Zawsze zastanawiało mnie,
jak wy, magowie, to robicie. Kiedy widzę te wasze czary, podświadomie czekam na
jakieś zaklęcie. — Fenris z zafascynowaniem przyglądał się kolorowym wirom
stworzonym przez Theriena.
— Nic z tych rzeczy. — Elf
uśmiechnął się delikatnie. — To siła umysłu. Skupiamy się na tym, co chcemy
osiągnąć i wyobrażamy sobie to jako ciąg zjawisk. Początek, kiedy woda lekko
zaczyna drgać, środek, gdy powoli kręci się wokół jakiegoś punktu i koniec.
Wtedy oddziela się i zaczyna układać w wirujący wzór.
— Nie tłumacz mi tego,
nawet nie staram się ogarnąć, o czym mówisz. — Fenris wsunął rękę do fontanny i
pozwolił kręcić się wodzie wokół swojego nadgarstka. — Kiedyś widziałem
czarującego krasnoluda. Mamrotał pod nosem długie zaklęcie, które sprawiło, że
jego topór zabłysnął skomplikowanymi zawijasami.
— Pokurcze to zaklinacze,
nie znajdziesz wśród nich magów. Ich moc opiera się na odwiecznej magii run.
To, co widziałeś, to promieniowanie kształtów, które pojawia się przy
odpowiedniej inkantacji. Każdy symbol zawiera energię, która skupia się na
czymś innym. Tym sposobem otrzymujesz specjalistyczną broń, oddaną najlepiej
pasującemu do ciebie żywiołowi. Mój Alqua—nen jest najlepszym przykładem
zastosowania krasnoludzkich run. — Z czułością przesunął po rękojeści miecza.
— To dzieło Tyriona z
Mrocznej Kniei, prawda? — Elf spojrzał z zazdrością na broń Lantiela. — Jakim
cudem namówiłeś go, by zrobił dla ciebie broń? Podobno jest bardzo
nieprzystępną osobą.
— Po części zawdzięczam to
ojcu i mojemu mistrzowi. — Lantiel zabrał rękę znad wody i usiadł wygodnie,
wyciągając przed siebie długie nogi i krzyżując je w kostkach. — W czasie
ulewnych deszczy Errdir wyruszył do wioski, by ocalić ją przed klęską, jaką
niesie żywioł. Ja… eee… — zająknął się z zażenowaniem. — Coś mnie zatrzymało i
z opóźnieniem wyruszyłem na jego poszukiwania. — Fenris uniósł brew, jakby
doskonale wiedział, co mogło być powodem opieszałości Theriena. Nie zrażony tym
elf kontynuował opowieść. — Poszedłem przez las, aby skrócić drogę i tam
natknąłem się na dom Tyriona. Potok płynący w pobliżu budynków wystąpił z
brzegów i woda podchodziła już pod jego kuźnię.
— Wspaniałomyślnie
pomogłeś mu ocalić to, co było dla niego tak ważne. — Pokiwał głową Fenris.
— Dokładnie. Gdybym nie
ruszył za Errdirem, w ogóle nie natknąłbym się na mistrza kowali. Zostałem
zaproszony na kolację, w czasie której okazało się, że doskonale zna mojego
ojca. Walczyli razem przeciwko mrokowi. Pokazał mi swą kolekcję. Coś
niesamowitego. Gdybyś to widział... — Jego wzrok zamglił się na wspomnienie
broni, którą miał kiedyś okazję podziwiać. — Nie wiem, czy to wdzięczność za
pomoc, czy pamięć walk u boku ojca sprawiły, że postanowił wykuć dla mnie
miecz. — Therien ponownie przebiegł palcami po rękojeści. — W każdym razie, na
drugi dzień wyruszyłem do Errdira, obiecując, że w drodze powrotnej ponownie
odwiedzę Tyriona. Tydzień później wraz z mistrzem stanąłem u jego drzwi. Gdy
odchodziliśmy, wręczył mi miecz. To najwspanialsza rzecz, jaką kiedykolwiek
dostałem.
— Wierzę. Pasuje do ciebie
idealnie. Wątpię, aby komukolwiek służył tak dobrze.
— Został wykonany dla
osoby, która potrafi posługiwać się żywiołem wody. Nikt inny nie potrafiłby
wydobyć z niego całej mocy. — Lantiel z czułością spojrzał na ostrze, które jak
zawsze tkwiło u jego boku. — Jest bezcenny.
— Tak, tak. Widzę, że
jesteś w nim zakochany. — Fenris przewrócił oczami. — Jesteś chyba jedynym
magiem, który ponad swe berło ceni broń żołnierską.
— Errdir mówił to samo,
gdy namawiał mnie na kostur. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego nie chcę
nieporęcznego kija i wolę coś, co mogę wygodnie zatknąć za pasem.
— Ktoś, kto nigdy naprawdę
nie walczył za pomocą ostrza, nie pojmie, czym jest ono dla wojownika. — Elf
spojrzał w stronę koszar i jęknął z irytacją. — Wywiesili niebieską chorągiew.
— Kolejne zebranie? —
Lantiel zaprzestał zabawy wodą i również popatrzył na niski, przysadzisty
budynek, którego zachodnią ścianę wieńczyła wysoka strażnicza wieża. Na iglicy
powiewał błękitny proporzec. — Nie słyszałem o niczym niepokojącym. Już dawno
nie było takiego spokoju.
— Być może zbyt dawno. —
Fenris poprawił pas i skierował się do koszar. Wyszli na otwartą przestrzeń i
zobaczyli inne elfy, które również zbliżały się do budynku. — Mam nadzieję, że
to nic poważnego. Na wszelki wypadek idź do Zena — poradził.
— Chyba nie mam innego
wyjścia. — Przewrócił oczami. Miał nadzieję, że nic się nie stało. Jego plany
na popołudnie były dokładnie sprecyzowane i nie miał ochoty ich zmieniać.
***
— Nie ma mowy! —
Dwadzieścia minut później w prywatnych komnatach namiestnika rozległ się
przepełniony złością wrzask. Przechodząca pod drzwiami służąca podskoczyła i
mocniej przycisnęła do piersi naręcze czystej pościeli.
— Nie rozumiem, dlatego
tak się wściekasz. Przecież nie każę ci robić niczego, czego nie robiłbyś już
wcześniej. — W oczach Zenthariona malowało się zdumienie. — O ile pamiętam, to
należy do twoich obowiązków jako reprezentanta rady.
— Wyślij Eliara, zawsze
się złościł, gdy go pomijałeś. — Lantiel splótł ramiona na piersi, patrząc
wyzywająco w stronę mężczyzny.
— Wyobraź sobie, że mu to
zaproponowałem, ale on sam, rozumiejąc powagę sytuacji, powiedział, że zaczeka
na coś mniej… W każdym razie stwierdził, nie bez racji, że do tego zadania
potrzebny jest główny skład z tobą na czele. — Zentharion sięgnął po zwój
leżący na blacie biurka i zastukał w niego palcami. — To, zaraz po narodzinach
królewskiego dziedzica, jest jedno z najważniejszych wydarzeń, jakie miały
miejsce w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Nie może być mowy o jakimkolwiek
uchybieniu z naszej strony. Skład delegacji musi być pełny, a podarunki na
najwyższym poziomie. Czy to jest dla ciebie wystarczająco jasne?
— Oni tam nawet nie
wiedzą, że należę do głównej rady i…
— Lantiel! Pełniłeś rolę
emisariusza w tak wielu sprawach i na tak wielu dworach, że straciłem rachubę.
— Zentharion spojrzał na młodego maga ze zniecierpliwieniem. — Ilu szlachetnych
elfów cię zna? Jak wielu wie, iż to właśnie ty jesteś przewodniczącym delegacji
wysyłanych z mojego dworu?!
— Możesz powiedzieć, że
zachorowałem, albo wymyślić coś innego. — Therien opadł ciężko na krzesło
pocierając dłonią skroń.
— Nie, nie mogę i
doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Wysłannicy księcia Heriana przybyli już
dziś na nasz dwór, aby odpocząć przed dalszą podróżą. O ile wiem, nie mają
problemów ze wzrokiem i widzieli cię w pełni sił, jak biegłeś przez główny
ogród. — Namiestnik pokręcił głową, patrząc podejrzliwie na siedzącego przed
nim maga. — Nie pojmuję, dlaczego tak bardzo się opierasz. Rozumiałem twoje
zdenerwowanie, gdy odbywałeś swoją pierwszą podróż jako przedstawiciel rady.
Poszło ci znakomicie i od tamtej pory nie miałeś żadnych problemów. Skąd więc
twój opór?
— To prywatna sprawa. —
Lantiel zagryzł wargę i spojrzał w okno.
— A więc temat uważam za
zamknięty. — Zentharion podniósł się ze swojego miejsca i opierając ręce na
blacie biurka, pochylił się lekko w stronę maga. — Jeżeli chodzi o politykę,
wszelkie prywatne porachunki tracą na znaczeniu. Radzę, abyś wziął się w garść,
gdyż pojutrze o świcie wyruszasz, aby wraz z innymi delegacjami oddać hołd
nowemu księciu Endolrien.
***
Ostre skały
cieśniny Szaal’agdor połyskiwały czernią i straszyły najeżonymi, ostrymi jak
brzytwa krawędziami. Bezlitosna pienista kipiel uderzała o kamienie i rozbijała
się o nie z ogłuszającym hukiem. Lejący się z ołowianych chmur deszcz chłostał
walczące z żywiołem elfy. Smukła łódź unosiła się i opadała wraz z każdą
nadpływającą falą, o cale mijając zdradliwe klify i cudem unikając
niebezpiecznych mielizn. Na dziobie statku, otulony czarną opończą, stał
Therien, trzymając się kurczowo relingu. Niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w
ciemność, pozwalając, aby zimne krople deszczu spływały po jego twarzy, a
porywisty wiatr targał połami płaszcza.
— Lantiel, zrób coś! —
Poprzez potępieńcze wycie wiatru przedarł się krzyk Fenrisa. Obwiązawszy się w
pasie liną, elf usiłował pokonać spychające go na tył statku masy powietrza i
dostać się do przyjaciela. Łodzią rzuciło gwałtownie, gdy większa fala podmyła
jej burtę i Fenris uderzył o drewnianą ścianę barkiem, tłukąc go boleśnie. —
Lantiel! Ocknij się, na fioletowe jaja Krakena! — Elf zacisnął zęby i rzucił
się do przodu, łapiąc za barierkę i przylegając do niej policzkiem, gdy jego
nogi zostały podcięte kolejną masą wody przetaczającej się przez pokład. —
Zabiję cię — wyrzęził, czując pulsujący ból w nadwyrężonym ramieniu. Powoli
przesuwając ręce wzdłuż drewnianego relingu, skulony w pół dotarł wreszcie do
schodów prowadzących na przednią część statku. Widoczność zmalała prawie do
zera. Kolejny podmuch zerwał mu z głowy kaptur, przyklejając do twarzy
ociekające słoną wodą włosy. Pochylając się nisko, dotarł wreszcie do Lantiela,
który stał wyprostowany naprzeciwko szalejącego żywiołu i zdawał się nie
dostrzegać grożącego im śmiertelnego niebezpieczeństwa. — Lan! — Szarpnął go za
ramię, zwracając w końcu jego uwagę na siebie. Kiedy Therien oderwał wzrok od
toni i wreszcie zauważył jego obecność, wiatr zdał się przycichnąć i łódź
łagodnie uniosła się i opadła na kolejnej, mniejszej już fali. Fenris
wyprostował się wreszcie i spojrzał w pobladłe oblicze stojącego przed nim
elfa. — Na bogów, nie wiem, co sobie myślisz, ale jeżeli chcesz się zabić, to
zrób to sam! — Zacisnął mocniej palce na ręce Lantiela, jakby świadomie chciał
zadać mu ból i dzięki niemu wyrwać go z transu. — Od dwóch dni stoisz tutaj i
wpatrujesz się w wodę, a ta z każdą godziną coraz bardziej nam zagraża! Nie
wiem, co zrobiłeś, ale rozejrzyj się dookoła! Dłużej nie przetrwamy! Wioślarze
obdarli dłonie do krwi, usiłując uchronić nas przed śmiercią na tych skałach. —
Ostrym ruchem ręki wskazał poszarpane klify. — Ocknij się! Wiem, że nie
chciałeś płynąć, ale skoro już tu jesteś…
— Przepraszam. — Lantiel
zamrugał, odgarniając z twarzy mokre włosy. — Przepraszam… — Potrząsnął głową,
jakby chciał odegnać od siebie złe myśli. — Zaraz to… — Wyciągnął przed siebie
ręce i skupił się na wzburzonej toni. Powoli, jakby łagodzona słyszaną tylko
przez siebie pieśnią, woda zaczęła się wygładzać. — Przykro mi, ale z deszczem
nie mogę nic zrobić — zwrócił się do przyjaciela, kiedy wreszcie łodzią
przestało rzucać i pomimo nadal mocno dmącego wiatru i ulewy, równo ruszyła
przed siebie, prując spokojne teraz fale.
— Jak rany, nie widziałeś,
co się dzieje?! — Fenris pokręcił w zdumieniu głową. — Dobrze, że przynajmniej
uspokoiłeś to, zanim komuś naprawdę coś się stało. — Westchnął i zebrał mokre
włosy, splatając je szybko w ciasny warkocz. — Idę sprawdzić, jakie szkody
wywołał sztorm. Mam nadzieję, że teraz będziesz bardziej skupiony na tym, co
się dzieje. Czeka nas poważna rozmowa, gdy tylko dobijemy do brzegu —
zagroził i przeskoczył przez barierkę, by znaleźć się na głównym pokładzie.
Lantiel spojrzał za nim,
po czym na powrót skupił się na łagodzeniu spienionych bałwanów i prowadzeniu
statku, omijając zdradliwe prądy, które w każdej chwili mogły ich rzucić w
kierunku ostrych skał. Najgorsze było to, że ostatnie godziny, gdy załoga
zmagała się z żywiołem, były po części jego winą i był tego boleśnie świadomy.
Na początku przyszedł tutaj, aby załagodzić stres i uspokoić nerwy, od dwóch
dni napięte do granic wytrzymałości. Jednak jego nastrój musiał w jakiś sposób
wpłynąć na otoczenie. Najwyraźniej zupełnie odciął się od świata i jego umysł
zjednoczył się z otaczającą go masą wody. Ta przejęła cały jego niepokój,
opróżniając myśli z emocji i przekazując je nurtowi. To, co kłębiło się we
wnętrzu Lantiela, odnalazło ujście, omal nie roztrzaskując łodzi i nie topiąc
jego pobratymców. Jak mógł być takim głupcem i nie zorientować się, że
błogosławiony letarg, w jaki popadł w czasie ostatnich godzin, jest spowodowany
tym, że jego rozterki i wątpliwości zostały przekazane wodnemu żywiołowi?! Fala
ostro się uniosła, po raz kolejny rzucając statkiem, który o włos ominął
wystające z toni głazy. Lantiel wzdrygnął się i odpędził od siebie niechciane
myśli, ponownie skupiając się na sterowaniu. Spokój, tylko jego spokój mógł ich
uratować. Nie wolno mu się rozpraszać, nie może pozwolić, aby zgubne emocje po
raz kolejny zjednoczyły się z przyrodą. Miał zadanie do wykonania.
***
W głównej
sali od kilku godzin panował ogromny ruch, gdy kolejne reprezentacje pojawiały
się, aby złożyć pokłon i przekazać pozdrowienia oraz dary dla nowego księcia.
Silvan siedział na tronie i zastanawiał się, czy tak samo źle czuł się król w
dniu objęcia władzy. Zmęczonym spojrzeniem powiódł po komnacie, zatrzymując się
na kolejnym dygnitarzu, który właśnie przekazywał mu podarunki od jednego z
książąt północy. Ukłony, górnolotne przemowy, długie i nudne. Pełne pięknych,
kwiecistych słów, z których słynęły elfy. Po raz pierwszy pozazdrościł orkom
ich zwięzłej, charkoczącej mowy. Czuł się znudzony, śpiący i najchętniej
wstałby z tronu, kazał zostawić wszystko w kącie sali, wytoczył z piwnicy
beczki z winem i poczekał, aż ta długa, kolorowa kolejka spije się na tyle, aby
zacząć bełkotać. To przynajmniej mogłoby być zabawne. Wyobraził sobie, że
stojący przed nim elf kiwa się na boki i mamrocząc, usiłuje przekazać mu wyrazu
szacunku. Zapewne pompatyczny wyraz twarzy emisariusza stałby się bardziej
naturalny, a jego kręgosłup straciłby tę okropną sztywność. Wizja, która nagle
znalazła się przed jego oczami, sprawiła, że uśmiechnął się nieświadomie. To
najprawdopodobniej sprawiło, że stojący przed nim elf począł mówić szybciej,
głośniej i z większym patosem. Straszne.
Od kilku miesięcy nic nie
szło po jego myśli. Wszystko, co budował przez długie lata, chwiało się w
posadach i waliło na jego oczach. Kątem oka zerknął na siedzącą obok niego
Istis, która z uprzejmym wyrazem twarzy przysłuchiwała się kolejnej przemowie.
Idealna księżna, która mogła stać u jego boku przez wieki, a którą w ciągu
kilkunastu lat doprowadził do tego, że po raz ostatni zasiadała tutaj jako jego
małżonka. Zacisnął palce na wyłożonym aksamitem podłokietniku i powrócił
myślami do rozmowy, którą odbył z żoną kilka tygodni wcześniej.
—
Wyjeżdżam — cichy głos Isits sprawił, że uniósł głowę znad przeglądanych
dokumentów.
—
Oczywiście. — Spojrzał na nią z uprzejmym zainteresowaniem. — Mam tylko nadzieję,
że nie wybierasz się do matki. Za sześć tygodni odbędzie się ceremonia. Wiesz,
że będziesz potrzebna u mojego boku. Nie zdążyłabyś wrócić.
—
Wyjeżdżam zaraz po tym, jak oficjalnie obejmiesz władzę. — Uniosła rąbek sukni
i płynnym ruchem usiadła na krześle stojącym po drugiej stronie biurka.
Silvan
odłożył pióro, z uwagą przyglądając się jej wyprostowanej sylwetce. Jak bardzo
się zmieniła, odkąd ją poznał. Z nieśmiałego, delikatnego dziewczęcia
przeistoczyła się we wspaniałą, silną kobietę. Idealną księżną. Jedyne, czego
żałował, to że nigdy nie nawiązała prawdziwego kontaktu z jego ludem.
Oczywiście, spełniała swoje obowiązki, zawsze była pomocna i nigdy nie
odmawiała prośbom, jednak brakowało jej spontaniczności. Odnosił wrażenie, że
otaczała się pewnego rodzaju murem. Poddani szanowali ją, popierali i
respektowali jej postanowienia, jednak zachowywali się wobec niej zbyt sztywno
i bardzo oficjalnie. Nie wyobrażał sobie, aby ktoś podczas wizytacji w domach
elfów zaprosił ją na obiad lub zaproponował, aby została na wieczornej sjeście.
Księżną otaczała swoista aura nieprzystępności, która zmuszała poddanych do
przestrzegania protokołu i oficjalnych form. Co dziwne, on sam nie miał
trudności ze skracaniem dystansu. Nie raz podczas wizyt w podległych mu
wioskach zapraszany był na tańce lub ogniska, w czasie których rozmawiano,
śpiewano i opowiadano sobie historie. Być może działo się tak dlatego, że znano
go od dzieciństwa? Sam nie wiedział. Jednakże Istis była pełna uroku, dobroci i
współczucia dla innych, więc pomimo tego, że tak naprawdę nigdy nie zżyła się z
miejscową ludnością, na swój sposób kochano ją i poważano jako jego małżonkę.
— Czy
Aevenien nie przybędzie na uroczystość? — Zmarszczył brwi zaniepokojony.
Rodzina Brethil stanowiła niezwykle istotny element przedstawienia, w jakim
miał wziąć niedługo udział. Ich obecność świadczyła o więzi łączącej obydwa
rody i miała dawać przykład idealnej książęcej rodziny.
— Bez
obaw, moja matka wie, że musi pojawić się w dniu, w którym Kael przekaże ci
władzę. — Istis wygładziła fałdę na spódnicy, po czym uniosła głowę i spojrzała
na niego poważnie. — Ja nie wyjeżdżam, Slivanie, ja odchodzę od ciebie. Kiedy
już oficjalnie zostaniesz księciem, zwolnisz mnie z obowiązku bycia twoją żoną.
Mam nadzieję, że nie będziesz stwarzał problemów i podpiszesz odpowiednie
papiery.
—
Dlaczego? — Po raz pierwszy od bardzo dawna nie wiedział, co powiedzieć.
—
Dlaczego… Bo to małżeństwo to farsa? Nigdy mnie nie kochałeś. — Uniosła drobną
dłoń, gdy chciał jej zaprzeczyć. — Tak, wiem, że wydaje ci się, iż darzysz mnie
uczuciem, jednak jeżeli się zastanowisz, sam dojdziesz do wniosku, że to
bardziej przyzwyczajenie. — Westchnęła i podniosła się z krzesła, by podejść do
okna. Powiódł za nią oszołomionym spojrzeniem. — Gdybym była twoją siostrą,
kuzynką… to może faktycznie byłaby to prawdziwa miłość. Jednak teraz… Miłość to
nie tylko szacunek, Slivanie. Miłość to nie stanie u mego boku na bankietach i
przyjęciach, to nie odprowadzanie mnie do sypialni, całowanie dłoni i życzenia
dobrych snów. Miłość nie chce pozorów. Ja ich nie chcę. — Rozłożyła bezradnie
ręce i odwróciła głowę, aby spojrzeć na niego ze smutkiem. — Kochałam cię,
wiesz o tym. Walczyłam o ciebie przez lata, które spędziliśmy razem, jednak
nigdy tego nie odwzajemniłeś. Może gdybyśmy mieli dziecko… — Nerwowym ruchem
potarła zarumieniony policzek. — Teraz myślę, że to szczęście, iż nie
doczekaliśmy się potomstwa.
— Czego
oczekujesz? — Odepchnął krzesło, na którym chwilę wcześniej siedział i podszedł
do niej szybko, chwytając jej zimne dłonie. — Dam ci wszystko, czego zechcesz.
Wydawało mi się, że byłem dobrym mężem, dbałem o ciebie. Nigdy niczego ci nie
odmówiłem. Sądziłem… — Ścisnął delikatnie jej kruche palce. — Myślałem, że
jesteś tu szczęśliwa.
— Nie
rozumiesz. — Pociągnęła nosem, jakby usiłowała opanować nadchodzący płacz. —
Nigdy nie chciałam twojego bogactwa, tych wszystkich sukien, klejnotów. Nie
chciałam pozycji księżnej. Chciałam po prostu być z tobą!
— Jesteś
ze mną…
— Nie,
Silvanie. Nie jestem. — Wysunęła jedną dłoń z jego uścisku i uniosła ją, by
pogładzić go po policzku. — Stoję obok i przyglądam się, jak walczysz sam ze
sobą. Jak miotasz się pomiędzy tym, czego pragniesz, a tym co masz, a co wcale
cię nie zadowala.
— To
nieprawda. Pozwól mi udowodnić, że jestem ciebie wart. — Ujął ją za nadgarstek
i pocałował wnętrze jej dłoni.
— Nadal
nie rozumiesz. Ja po prostu pragnę o wiele więcej, niż możesz mi dać.
—
Cokolwiek — szepnął, obcałowując opuszki palców Istis.
— Nie! —
Wyrwała rękę z jego uścisku i cofnęła się, wyciągając ramiona przed siebie,
jakby chciała wyznaczyć granicę pomiędzy nim a sobą. — Ja pragnę namiętności!
Chcę kogoś, kto będzie mnie kochał za to, że jestem! Ja… ja… — Łzy spłynęły z
jej oczu, dławiąc głos. — Marzę o miłości, tej prawdziwej, tej, o której
opowiada Liriel i którą widzę w oczach Caldaina, gdy na nią patrzy. Chcę
wreszcie poznać to uczucie pełne ognia, pocałunków i pieszczot przeznaczonych
tylko dla mnie. Chcę być najważniejsza, rozumiesz to? Kochałeś kogoś tak bardzo,
że chciałeś być blisko tej osoby przez cały czas? Myślałeś tylko o niej, czując
w sercu żar? Marzyłeś, by chłonąć jej smak, zapach? — Zacisnęła dłonie na
fałdach sukni, nie zwracając już uwagi na łzy moczące jej twarz. — Byłeś z kimś
tak blisko, że czułeś się jednością? Topiłeś pod żarem spojrzenia, a twoje
ciało płonęło z chęci dotyku i bycia dotykanym? To właśnie o takiej miłości
śnię! Chcę ją przeżyć sama, z osobą, która będzie spalać się tylko dla mnie,
rozumiesz to? — Ostatnie słowa były zaledwie szeptem.
—
Rozumiem. — Jego ręce opadły bezwładnie, gdy oparł się o ścianę, przymykając
oczy. Oczywiście, że rozumiał, jakże mogło być inaczej. Jednak taka miłość
przynosiła tylko cierpienie. Była tragiczna. Przynajmniej w jego przypadku, bo
Istis jeszcze miała szansę, aby ją przeżyć. Mógł jej dać wszystko. Klejnoty,
suknie, szacunek, władzę, ale nie to, o czym mówiła. Czuł się wyprany z tych
uczuć. Ostatni raz, kiedy kochał kogoś w taki sposób, o jakim marzyła… Zamknął
oczy i przesunął dłońmi po twarzy. — Podpiszę papiery.
—
Dziękuję — szepnęła. — Jesteś wspaniałym mężczyzną i mam nadzieję, że kiedyś
będziesz naprawdę szczęśliwy. — Odwróciła się i wyszła, cicho zamykając za sobą
drzwi.
Miękki dotyk na ramieniu
przywrócił go do rzeczywistości. Wyprostował się i spojrzał na zdumione oblicze
stojącego przed nim emisariusza, który patrzył na niego wyczekująco.
— Dziękuję za wasze
przybycie. Niezmiernie raduje mnie poparcie waszego władcy. Postaram się
spełnić oczekiwania wiązane z naszym sojuszem. Będę go bronił i służył swą
pomocą, jeżeli nadejdzie czas próby — wymamrotał stosowną formułkę i uśmiechnął
się z wysiłkiem do elfa, który ukłoniwszy się nisko, odsunął się,
przepuszczając kolejnych gości.
— Szlachetne elfy z dworu
księcia Radirina z zachodnich fiordów — donośny głos zapowiedział oczekujących
na swoją kolej emisariuszy.
Rozejrzał się dookoła,
zatrzymując wzrok na wiszących pod sufitem błękitnych sztandarach z symbolem
jego rodu. Musiał być silny, tak jak to drzewo, w którego konarach lśniła gwiazda.
Nie mógł się poddać i ulec słabościom. Rozpad małżeństwa nie oznaczał końca
świata. Poradzi sobie i z tym. Oczywiście problemem był brak dziedzica, ale i
to nie oznaczało upadku dynastii. Liriel była matką dwóch wspaniałych chłopców,
więc kiedyś to im może przekazać swoje dziedzictwo. Jeżeli bogowie pozwolą,
miał na to dużo czasu, całe dekady. Był księciem, nie musiał już słuchać
swojego wuja. Nie pozwoli ponownie rządzić komuś swoim życiem i nie wybierze
pochopnie kolejnej partnerki. Wystarczy jedna skrzywdzona elfka. Był naiwny,
sądząc, że będzie go wiecznie kochała. Miłość jest jak kwiat, jeżeli się o nią
nie dba, umiera. Najwyraźniej był kiepskim ogrodnikiem. Jedyna nadzieja w tym,
że będzie dobrym władcą i spełni oczekiwania ludu. Uprzejmie podziękował
przedstawicielom księcia Radirina, patrząc, jak odchodzą, aby stanąć obok swych
poprzedników.
— Szlachetne elfy z dworu
namiestnika Zenthariona — głos elfa nie stracił nic na swej głośności, pomimo
wielu godzin przedstawiania kolejnych dworów. Silvan po raz kolejny przyjął
odpowiednią pozycję, prostując zgarbione plecy, aby powitać następnych gości.
Zgodnie z tradycją czwórka elfów zbliżyła się do tronu, przyklękając na kolano,
aby oddać mu należną cześć.
— Zentharion, namiestnik z
woli króla, pragnie złożyć wyrazy szacunku nowemu księciu tych ziem. Przesyła
pozdrowienia oraz dary. Ma nadzieję, że okażą się godne ucieszyć książęce
gusta. Zostałem upoważniony, aby przekazać słowa mego pana… — Silvan nie czuł
dłoni, która niemal zmiażdżyła jego lewe ramię, zaciskając się na nim
konwulsyjnie. Nie słyszał też dalszych słów, które płynęły z ust emisariusza
szybkim strumieniem. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w stojącego przed
nim elfa, czując jakby nagle zabrakło mu powietrza, a żelazna obręcz zacisnęła
się na jego gardle. Przed jego tronem, w pelerynie tkanej w barwach dworu
Znethariona stał Lantiel Therien.
to opowiadanie jest cudowne:) miałam skomentować na końcu, ale jestem tak zadowolona, że Silvan rozwiedzie się i że do jego życia ponownie wkradł się Lantiel, że musiałam się z kimś podzielić: nie mogę wyprodukować lepszego komentarza bo lecę czytać dalej:)
OdpowiedzUsuńNana
raz: reakcja Liana na wieść że musi się udać tam bo Silvan jest już oficjalnie władcą, dwa: och jego nastrój oddał się naturze, trzy: Inis chce się rozstać, a może to, że nie mają dzieci to, to że ktoś inny jest mu przeznaczony? cztery: sam stwierdził, że dzieci siostry mogą zasiąść na teonie, pięć: ta raakcja jak go zobaczył...
OdpowiedzUsuńDużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia