środa, 30 maja 2012

XXIV Na przekór przeznaczeniu


12 czerwca 1302 Era Rana

— Nie powinieneś traktować go tak oschle, to się może na tobie zemścić. — Fenris spoglądał za odchodzącym elfem, któremu Lantiel właśnie dał po raz kolejny kosza.

— To nadęty bubek, ktoś powinien mu wreszcie pokazać, że nie może mieć wszystkiego. — Therien wzruszył ramionami lekceważąco.


— Ten bubek jest kuzynem namiestnika, może ci zaszkodzić lub… — elf uśmiechnął się złośliwie — pomóc w karierze.

— Niby jak? — Lan spojrzał na niego rozbawiony. — Zostanę dzięki niemu nadwornym magiem? A może doradcą Zenthariona? — Dotknął palcem brody, jakby intensywnie się zastanawiał. — Nie może być! Wszystkie te funkcje są już przeze mnie zajęte.

— Kpij dalej. — Fenris westchnął z rezygnacją. — Tylko potem nie przychodź do mnie, jak zemści się to na tobie.

— Przestań. — Therien machnął ręką, jakby odpędzał się od natrętnej muchy. — W czym tak naprawdę może mi pomóc? Na dwór królewski mnie nie wyśle, jego ręce nie są aż tak długie. Pomijając fakt, że król ma przy boku magów wszystkich czterech żywiołów, którzy posiadają tysiącletnie doświadczenie. Zaszkodzić też raczej mi nie może, Zen mnie potrzebuje.

— Mam nadzieję, że się nie mylisz.

— Oczywiście, że nie. Za bardzo się przejmujesz. — Lantiel usiadł na marmurowym brzegu fontanny i wyciągnął przed siebie długie nogi. Z zadowoleniem wciągnął w płuca zapach ziół i kwiatów rosnących wokół.

Ogród o kształcie elipsy otoczony był wysokim różanym żywopłotem. Wejście znajdowało się po północnej stronie, na lewo od głównej drogi prowadzącej do zamku. Lan naprawdę lubił to miejsce. Odcięte od reszty terenów otaczających dwór, było swoistym azylem od gwaru, jaki zawsze panował na zewnątrz. Klomby mieniły się różnymi gatunkami kwiatów, wabiących owady słodkim zapachem. Drzewa rzucały zbawczy cień, a pośród ich liści ptaki wiły gniazda i teraz koiły uszy swym trelem. Pośrodku wybudowano wspaniałą marmurową fontannę, której brzegi zdobił bogato rzeźbiony sepiolit o barwie przechodzącej od czystej bieli, po lekki róż na krawędziach. Wnętrze wodotrysku wysadzone było fioletowo—niebieskim kordierytem, który przez znawców nazywany był też wodnym szafirem. Kamień ten posiadał właściwości iryzacji, co sprawiało, że woda mieniła się wszystkimi kolorami tęczy, gdy padały na nią promienie słoneczne. Lantiel przesunął dłonią nad powierzchnią, tworząc na tafli małe wirujące okręgi.

— Zawsze zastanawiało mnie, jak wy, magowie, to robicie. Kiedy widzę te wasze czary, podświadomie czekam na jakieś zaklęcie. — Fenris z zafascynowaniem przyglądał się kolorowym wirom stworzonym przez Theriena.

— Nic z tych rzeczy. — Elf uśmiechnął się delikatnie. — To siła umysłu. Skupiamy się na tym, co chcemy osiągnąć i wyobrażamy sobie to jako ciąg zjawisk. Początek, kiedy woda lekko zaczyna drgać, środek, gdy powoli kręci się wokół jakiegoś punktu i koniec. Wtedy oddziela się i zaczyna układać w wirujący wzór.

— Nie tłumacz mi tego, nawet nie staram się ogarnąć, o czym mówisz. — Fenris wsunął rękę do fontanny i pozwolił kręcić się wodzie wokół swojego nadgarstka. — Kiedyś widziałem czarującego krasnoluda. Mamrotał pod nosem długie zaklęcie, które sprawiło, że jego topór zabłysnął skomplikowanymi zawijasami.

— Pokurcze to zaklinacze, nie znajdziesz wśród nich magów. Ich moc opiera się na odwiecznej magii run. To, co widziałeś, to promieniowanie kształtów, które pojawia się przy odpowiedniej inkantacji. Każdy symbol zawiera energię, która skupia się na czymś innym. Tym sposobem otrzymujesz specjalistyczną broń, oddaną najlepiej pasującemu do ciebie żywiołowi. Mój Alqua—nen jest najlepszym przykładem zastosowania krasnoludzkich run. — Z czułością przesunął po rękojeści miecza.  

— To dzieło Tyriona z Mrocznej Kniei, prawda? — Elf spojrzał z zazdrością na broń Lantiela. — Jakim cudem namówiłeś go, by zrobił dla ciebie broń? Podobno jest bardzo nieprzystępną osobą.

— Po części zawdzięczam to ojcu i mojemu mistrzowi. — Lantiel zabrał rękę znad wody i usiadł wygodnie, wyciągając przed siebie długie nogi i krzyżując je w kostkach. — W czasie ulewnych deszczy Errdir wyruszył do wioski, by ocalić ją przed klęską, jaką niesie żywioł. Ja… eee… — zająknął się z zażenowaniem. — Coś mnie zatrzymało i z opóźnieniem wyruszyłem na jego poszukiwania. — Fenris uniósł brew, jakby doskonale wiedział, co mogło być powodem opieszałości Theriena. Nie zrażony tym elf kontynuował opowieść. — Poszedłem przez las, aby skrócić drogę i tam natknąłem się na dom Tyriona. Potok płynący w pobliżu budynków wystąpił z brzegów i woda podchodziła już pod jego kuźnię.

— Wspaniałomyślnie pomogłeś mu ocalić to, co było dla niego tak ważne. — Pokiwał głową Fenris.

— Dokładnie. Gdybym nie ruszył za Errdirem, w ogóle nie natknąłbym się na mistrza kowali. Zostałem zaproszony na kolację, w czasie której okazało się, że doskonale zna mojego ojca. Walczyli razem przeciwko mrokowi. Pokazał mi swą kolekcję. Coś niesamowitego. Gdybyś to widział... — Jego wzrok zamglił się na wspomnienie broni, którą miał kiedyś okazję podziwiać. — Nie wiem, czy to wdzięczność za pomoc, czy pamięć walk u boku ojca sprawiły, że postanowił wykuć dla mnie miecz. — Therien ponownie przebiegł palcami po rękojeści. — W każdym razie, na drugi dzień wyruszyłem do Errdira, obiecując, że w drodze powrotnej ponownie odwiedzę Tyriona. Tydzień później wraz z mistrzem stanąłem u jego drzwi. Gdy odchodziliśmy, wręczył mi miecz. To najwspanialsza rzecz, jaką kiedykolwiek dostałem.

— Wierzę. Pasuje do ciebie idealnie. Wątpię, aby komukolwiek służył tak dobrze.

— Został wykonany dla osoby, która potrafi posługiwać się żywiołem wody. Nikt inny nie potrafiłby wydobyć z niego całej mocy. — Lantiel z czułością spojrzał na ostrze, które jak zawsze tkwiło u jego boku. — Jest bezcenny.

— Tak, tak. Widzę, że jesteś w nim zakochany. — Fenris przewrócił oczami. — Jesteś chyba jedynym magiem, który ponad swe berło ceni broń żołnierską.

— Errdir mówił to samo, gdy namawiał mnie na kostur. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego nie chcę nieporęcznego kija i wolę coś, co mogę wygodnie zatknąć za pasem.

— Ktoś, kto nigdy naprawdę nie walczył za pomocą ostrza, nie pojmie, czym jest ono dla wojownika. — Elf spojrzał w stronę koszar i jęknął z irytacją. — Wywiesili niebieską chorągiew.

— Kolejne zebranie? — Lantiel zaprzestał zabawy wodą i również popatrzył na niski, przysadzisty budynek, którego zachodnią ścianę wieńczyła wysoka strażnicza wieża. Na iglicy powiewał błękitny proporzec. — Nie słyszałem o niczym niepokojącym. Już dawno nie było takiego spokoju.

— Być może zbyt dawno. — Fenris poprawił pas i skierował się do koszar. Wyszli na otwartą przestrzeń i zobaczyli inne elfy, które również zbliżały się do budynku. — Mam nadzieję, że to nic poważnego. Na wszelki wypadek idź do Zena — poradził.

— Chyba nie mam innego wyjścia. — Przewrócił oczami. Miał nadzieję, że nic się nie stało. Jego plany na popołudnie były dokładnie sprecyzowane i nie miał ochoty ich zmieniać.


***


— Nie ma mowy! — Dwadzieścia minut później w prywatnych komnatach namiestnika rozległ się przepełniony złością wrzask. Przechodząca pod drzwiami służąca podskoczyła i mocniej przycisnęła do piersi naręcze czystej pościeli.

— Nie rozumiem, dlatego tak się wściekasz. Przecież nie każę ci robić niczego, czego nie robiłbyś już wcześniej. — W oczach Zenthariona malowało się zdumienie. — O ile pamiętam, to należy do twoich obowiązków jako reprezentanta rady.

— Wyślij Eliara, zawsze się złościł, gdy go pomijałeś. — Lantiel splótł ramiona na piersi, patrząc wyzywająco w stronę mężczyzny.

— Wyobraź sobie, że mu to zaproponowałem, ale on sam, rozumiejąc powagę sytuacji, powiedział, że zaczeka na coś mniej… W każdym razie stwierdził, nie bez racji, że do tego zadania potrzebny jest główny skład z tobą na czele. — Zentharion sięgnął po zwój leżący na blacie biurka i zastukał w niego palcami. — To, zaraz po narodzinach królewskiego dziedzica, jest jedno z najważniejszych wydarzeń, jakie miały miejsce w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Nie może być mowy o jakimkolwiek uchybieniu z naszej strony. Skład delegacji musi być pełny, a podarunki na najwyższym poziomie. Czy to jest dla ciebie wystarczająco jasne?

— Oni tam nawet nie wiedzą, że należę do głównej rady i…

— Lantiel! Pełniłeś rolę emisariusza w tak wielu sprawach i na tak wielu dworach, że straciłem rachubę. — Zentharion spojrzał na młodego maga ze zniecierpliwieniem. — Ilu szlachetnych elfów cię zna? Jak wielu wie, iż to właśnie ty jesteś przewodniczącym delegacji wysyłanych z mojego dworu?!

— Możesz powiedzieć, że zachorowałem, albo wymyślić coś innego. — Therien opadł ciężko na krzesło pocierając dłonią skroń.

— Nie, nie mogę i doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Wysłannicy księcia Heriana przybyli już dziś na nasz dwór, aby odpocząć przed dalszą podróżą. O ile wiem, nie mają problemów ze wzrokiem i widzieli cię w pełni sił, jak biegłeś przez główny ogród. — Namiestnik pokręcił głową, patrząc podejrzliwie na siedzącego przed nim maga. — Nie pojmuję, dlaczego tak bardzo się opierasz. Rozumiałem twoje zdenerwowanie, gdy odbywałeś swoją pierwszą podróż jako przedstawiciel rady. Poszło ci znakomicie i od tamtej pory nie miałeś żadnych problemów. Skąd więc twój opór?

— To prywatna sprawa. — Lantiel zagryzł wargę i spojrzał w okno.

— A więc temat uważam za zamknięty. — Zentharion podniósł się ze swojego miejsca i opierając ręce na blacie biurka, pochylił się lekko w stronę maga. — Jeżeli chodzi o politykę, wszelkie prywatne porachunki tracą na znaczeniu. Radzę, abyś wziął się w garść, gdyż pojutrze o świcie wyruszasz, aby wraz z innymi delegacjami oddać hołd nowemu księciu Endolrien.


***


   Ostre skały cieśniny Szaal’agdor połyskiwały czernią i straszyły najeżonymi, ostrymi jak brzytwa krawędziami. Bezlitosna pienista kipiel uderzała o kamienie i rozbijała się o nie z ogłuszającym hukiem. Lejący się z ołowianych chmur deszcz chłostał walczące z żywiołem elfy. Smukła łódź unosiła się i opadała wraz z każdą nadpływającą falą, o cale mijając zdradliwe klify i cudem unikając niebezpiecznych mielizn. Na dziobie statku, otulony czarną opończą, stał Therien, trzymając się kurczowo relingu. Niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w ciemność, pozwalając, aby zimne krople deszczu spływały po jego twarzy, a porywisty wiatr targał połami płaszcza.

— Lantiel, zrób coś! — Poprzez potępieńcze wycie wiatru przedarł się krzyk Fenrisa. Obwiązawszy się w pasie liną, elf usiłował pokonać spychające go na tył statku masy powietrza i dostać się do przyjaciela. Łodzią rzuciło gwałtownie, gdy większa fala podmyła jej burtę i Fenris uderzył o drewnianą ścianę barkiem, tłukąc go boleśnie. — Lantiel! Ocknij się, na fioletowe jaja Krakena! — Elf zacisnął zęby i rzucił się do przodu, łapiąc za barierkę i przylegając do niej policzkiem, gdy jego nogi zostały podcięte kolejną masą wody przetaczającej się przez pokład. — Zabiję cię — wyrzęził, czując pulsujący ból w nadwyrężonym ramieniu. Powoli przesuwając ręce wzdłuż drewnianego relingu, skulony w pół dotarł wreszcie do schodów prowadzących na przednią część statku. Widoczność zmalała prawie do zera. Kolejny podmuch zerwał mu z głowy kaptur, przyklejając do twarzy ociekające słoną wodą włosy. Pochylając się nisko, dotarł wreszcie do Lantiela, który stał wyprostowany naprzeciwko szalejącego żywiołu i zdawał się nie dostrzegać grożącego im śmiertelnego niebezpieczeństwa. — Lan! — Szarpnął go za ramię, zwracając w końcu jego uwagę na siebie. Kiedy Therien oderwał wzrok od toni i wreszcie zauważył jego obecność, wiatr zdał się przycichnąć i łódź łagodnie uniosła się i opadła na kolejnej, mniejszej już fali. Fenris wyprostował się wreszcie i spojrzał w pobladłe oblicze stojącego przed nim elfa. — Na bogów, nie wiem, co sobie myślisz, ale jeżeli chcesz się zabić, to zrób to sam! — Zacisnął mocniej palce na ręce Lantiela, jakby świadomie chciał zadać mu ból i dzięki niemu wyrwać go z transu. — Od dwóch dni stoisz tutaj i wpatrujesz się w wodę, a ta z każdą godziną coraz bardziej nam zagraża! Nie wiem, co zrobiłeś, ale rozejrzyj się dookoła! Dłużej nie przetrwamy! Wioślarze obdarli dłonie do krwi, usiłując uchronić nas przed śmiercią na tych skałach. — Ostrym ruchem ręki wskazał poszarpane klify. — Ocknij się! Wiem, że nie chciałeś płynąć, ale skoro już tu jesteś…

— Przepraszam. — Lantiel zamrugał, odgarniając z twarzy mokre włosy. — Przepraszam… — Potrząsnął głową, jakby chciał odegnać od siebie złe myśli. — Zaraz to… — Wyciągnął przed siebie ręce i skupił się na wzburzonej toni. Powoli, jakby łagodzona słyszaną tylko przez siebie pieśnią, woda zaczęła się wygładzać. — Przykro mi, ale z deszczem nie mogę nic zrobić — zwrócił się do przyjaciela, kiedy wreszcie łodzią przestało rzucać i pomimo nadal mocno dmącego wiatru i ulewy, równo ruszyła przed siebie, prując spokojne teraz fale.

— Jak rany, nie widziałeś, co się dzieje?! — Fenris pokręcił w zdumieniu głową. — Dobrze, że przynajmniej uspokoiłeś to, zanim komuś naprawdę coś się stało. — Westchnął i zebrał mokre włosy, splatając je szybko w ciasny warkocz. — Idę sprawdzić, jakie szkody wywołał sztorm. Mam nadzieję, że teraz będziesz bardziej skupiony na tym, co się dzieje. Czeka nas poważna rozmowa, gdy tylko dobijemy do brzegu  — zagroził i przeskoczył przez barierkę, by znaleźć się na głównym pokładzie.

Lantiel spojrzał za nim, po czym na powrót skupił się na łagodzeniu spienionych bałwanów i prowadzeniu statku, omijając zdradliwe prądy, które w każdej chwili mogły ich rzucić w kierunku ostrych skał. Najgorsze było to, że ostatnie godziny, gdy załoga zmagała się z żywiołem, były po części jego winą i był tego boleśnie świadomy. Na początku przyszedł tutaj, aby załagodzić stres i uspokoić nerwy, od dwóch dni napięte do granic wytrzymałości. Jednak jego nastrój musiał w jakiś sposób wpłynąć na otoczenie. Najwyraźniej zupełnie odciął się od świata i jego umysł zjednoczył się z otaczającą go masą wody. Ta przejęła cały jego niepokój, opróżniając myśli z emocji i przekazując je nurtowi. To, co kłębiło się we wnętrzu Lantiela, odnalazło ujście, omal nie roztrzaskując łodzi i nie topiąc jego pobratymców. Jak mógł być takim głupcem i nie zorientować się, że błogosławiony letarg, w jaki popadł w czasie ostatnich godzin, jest spowodowany tym, że jego rozterki i wątpliwości zostały przekazane wodnemu żywiołowi?! Fala ostro się uniosła, po raz kolejny rzucając statkiem, który o włos ominął wystające z toni głazy. Lantiel wzdrygnął się i odpędził od siebie niechciane myśli, ponownie skupiając się na sterowaniu. Spokój, tylko jego spokój mógł ich uratować. Nie wolno mu się rozpraszać, nie może pozwolić, aby zgubne emocje po raz kolejny zjednoczyły się z przyrodą. Miał zadanie do wykonania.


***


   W głównej sali od kilku godzin panował ogromny ruch, gdy kolejne reprezentacje pojawiały się, aby złożyć pokłon i przekazać pozdrowienia oraz dary dla nowego księcia. Silvan siedział na tronie i zastanawiał się, czy tak samo źle czuł się król w dniu objęcia władzy. Zmęczonym spojrzeniem powiódł po komnacie, zatrzymując się na kolejnym dygnitarzu, który właśnie przekazywał mu podarunki od jednego z książąt północy. Ukłony, górnolotne przemowy, długie i nudne. Pełne pięknych, kwiecistych słów, z których słynęły elfy. Po raz pierwszy pozazdrościł orkom ich zwięzłej, charkoczącej mowy. Czuł się znudzony, śpiący i najchętniej wstałby z tronu, kazał zostawić wszystko w kącie sali, wytoczył z piwnicy beczki z winem i poczekał, aż ta długa, kolorowa kolejka spije się na tyle, aby zacząć bełkotać. To przynajmniej mogłoby być zabawne. Wyobraził sobie, że stojący przed nim elf kiwa się na boki i mamrocząc, usiłuje przekazać mu wyrazu szacunku. Zapewne pompatyczny wyraz twarzy emisariusza stałby się bardziej naturalny, a jego kręgosłup straciłby tę okropną sztywność. Wizja, która nagle znalazła się przed jego oczami, sprawiła, że uśmiechnął się nieświadomie. To najprawdopodobniej sprawiło, że stojący przed nim elf począł mówić szybciej, głośniej i z większym patosem. Straszne.

Od kilku miesięcy nic nie szło po jego myśli. Wszystko, co budował przez długie lata, chwiało się w posadach i waliło na jego oczach. Kątem oka zerknął na siedzącą obok niego Istis, która z uprzejmym wyrazem twarzy przysłuchiwała się kolejnej przemowie. Idealna księżna, która mogła stać u jego boku przez wieki, a którą w ciągu kilkunastu lat doprowadził do tego, że po raz ostatni zasiadała tutaj jako jego małżonka. Zacisnął palce na wyłożonym aksamitem podłokietniku i powrócił myślami do rozmowy, którą odbył z żoną kilka tygodni wcześniej.

— Wyjeżdżam — cichy głos Isits sprawił, że uniósł głowę znad przeglądanych dokumentów.

— Oczywiście. — Spojrzał na nią z uprzejmym zainteresowaniem. — Mam tylko nadzieję, że nie wybierasz się do matki. Za sześć tygodni odbędzie się ceremonia. Wiesz, że będziesz potrzebna u mojego boku. Nie zdążyłabyś wrócić.

— Wyjeżdżam zaraz po tym, jak oficjalnie obejmiesz władzę. — Uniosła rąbek sukni i płynnym ruchem usiadła na krześle stojącym po drugiej stronie biurka.

 Silvan odłożył pióro, z uwagą przyglądając się jej wyprostowanej sylwetce. Jak bardzo się zmieniła, odkąd ją poznał. Z nieśmiałego, delikatnego dziewczęcia przeistoczyła się we wspaniałą, silną kobietę. Idealną księżną. Jedyne, czego żałował, to że nigdy nie nawiązała prawdziwego kontaktu z jego ludem. Oczywiście, spełniała swoje obowiązki, zawsze była pomocna i nigdy nie odmawiała prośbom, jednak brakowało jej spontaniczności. Odnosił wrażenie, że otaczała się pewnego rodzaju murem. Poddani szanowali ją, popierali i respektowali jej postanowienia, jednak zachowywali się wobec niej zbyt sztywno i bardzo oficjalnie. Nie wyobrażał sobie, aby ktoś podczas wizytacji w domach elfów zaprosił ją na obiad lub zaproponował, aby została na wieczornej sjeście. Księżną otaczała swoista aura nieprzystępności, która zmuszała poddanych do przestrzegania protokołu i oficjalnych form. Co dziwne, on sam nie miał trudności ze skracaniem dystansu. Nie raz podczas wizyt w podległych mu wioskach zapraszany był na tańce lub ogniska, w czasie których rozmawiano, śpiewano i opowiadano sobie historie. Być może działo się tak dlatego, że znano go od dzieciństwa? Sam nie wiedział. Jednakże Istis była pełna uroku, dobroci i współczucia dla innych, więc pomimo tego, że tak naprawdę nigdy nie zżyła się z miejscową ludnością, na swój sposób kochano ją i poważano jako jego małżonkę.

— Czy Aevenien nie przybędzie na uroczystość? — Zmarszczył brwi zaniepokojony. Rodzina Brethil stanowiła niezwykle istotny element przedstawienia, w jakim miał wziąć niedługo udział. Ich obecność świadczyła o więzi łączącej obydwa rody i miała dawać przykład idealnej książęcej rodziny.

— Bez obaw, moja matka wie, że musi pojawić się w dniu, w którym Kael przekaże ci władzę. — Istis wygładziła fałdę na spódnicy, po czym uniosła głowę i spojrzała na niego poważnie. — Ja nie wyjeżdżam, Slivanie, ja odchodzę od ciebie. Kiedy już oficjalnie zostaniesz księciem, zwolnisz mnie z obowiązku bycia twoją żoną. Mam nadzieję, że nie będziesz stwarzał problemów i podpiszesz odpowiednie papiery.

— Dlaczego? — Po raz pierwszy od bardzo dawna nie wiedział, co powiedzieć.

— Dlaczego… Bo to małżeństwo to farsa? Nigdy mnie nie kochałeś. — Uniosła drobną dłoń, gdy chciał jej zaprzeczyć. — Tak, wiem, że wydaje ci się, iż darzysz mnie uczuciem, jednak jeżeli się zastanowisz, sam dojdziesz do wniosku, że to bardziej przyzwyczajenie. — Westchnęła i podniosła się z krzesła, by podejść do okna. Powiódł za nią oszołomionym spojrzeniem. — Gdybym była twoją siostrą, kuzynką… to może faktycznie byłaby to prawdziwa miłość. Jednak teraz… Miłość to nie tylko szacunek, Slivanie. Miłość to nie stanie u mego boku na bankietach i przyjęciach, to nie odprowadzanie mnie do sypialni, całowanie dłoni i życzenia dobrych snów. Miłość nie chce pozorów. Ja ich nie chcę. — Rozłożyła bezradnie ręce i odwróciła głowę, aby spojrzeć na niego ze smutkiem. — Kochałam cię, wiesz o tym. Walczyłam o ciebie przez lata, które spędziliśmy razem, jednak nigdy tego nie odwzajemniłeś. Może gdybyśmy mieli dziecko… — Nerwowym ruchem potarła zarumieniony policzek. — Teraz myślę, że to szczęście, iż nie doczekaliśmy się potomstwa.

— Czego oczekujesz? — Odepchnął krzesło, na którym chwilę wcześniej siedział i podszedł do niej szybko, chwytając jej zimne dłonie. — Dam ci wszystko, czego zechcesz. Wydawało mi się, że byłem dobrym mężem, dbałem o ciebie. Nigdy niczego ci nie odmówiłem. Sądziłem… — Ścisnął delikatnie jej kruche palce. — Myślałem, że jesteś tu szczęśliwa.

— Nie rozumiesz. — Pociągnęła nosem, jakby usiłowała opanować nadchodzący płacz. — Nigdy nie chciałam twojego bogactwa, tych wszystkich sukien, klejnotów. Nie chciałam pozycji księżnej. Chciałam po prostu być z tobą!

— Jesteś ze mną…

— Nie, Silvanie. Nie jestem. — Wysunęła jedną dłoń z jego uścisku i uniosła ją, by pogładzić go po policzku. — Stoję obok i przyglądam się, jak walczysz sam ze sobą. Jak miotasz się pomiędzy tym, czego pragniesz, a tym co masz, a co wcale cię nie zadowala.

— To nieprawda. Pozwól mi udowodnić, że jestem ciebie wart. — Ujął ją za nadgarstek i pocałował wnętrze jej dłoni.

— Nadal nie rozumiesz. Ja po prostu pragnę o wiele więcej, niż możesz mi dać.

— Cokolwiek — szepnął, obcałowując opuszki palców Istis.

— Nie! — Wyrwała rękę z jego uścisku i cofnęła się, wyciągając ramiona przed siebie, jakby chciała wyznaczyć granicę pomiędzy nim a sobą. — Ja pragnę namiętności! Chcę kogoś, kto będzie mnie kochał za to, że jestem! Ja… ja… — Łzy spłynęły z jej oczu, dławiąc głos. — Marzę o miłości, tej prawdziwej, tej, o której opowiada Liriel i którą widzę w oczach Caldaina, gdy na nią patrzy. Chcę wreszcie poznać to uczucie pełne ognia, pocałunków i pieszczot przeznaczonych tylko dla mnie. Chcę być najważniejsza, rozumiesz to? Kochałeś kogoś tak bardzo, że chciałeś być blisko tej osoby przez cały czas? Myślałeś tylko o niej, czując w sercu żar? Marzyłeś, by chłonąć jej smak, zapach? — Zacisnęła dłonie na fałdach sukni, nie zwracając już uwagi na łzy moczące jej twarz. — Byłeś z kimś tak blisko, że czułeś się jednością? Topiłeś pod żarem spojrzenia, a twoje ciało płonęło z chęci dotyku i bycia dotykanym? To właśnie o takiej miłości śnię! Chcę ją przeżyć sama, z osobą, która będzie spalać się tylko dla mnie, rozumiesz to? — Ostatnie słowa były zaledwie szeptem.

— Rozumiem. — Jego ręce opadły bezwładnie, gdy oparł się o ścianę, przymykając oczy. Oczywiście, że rozumiał, jakże mogło być inaczej. Jednak taka miłość przynosiła tylko cierpienie. Była tragiczna. Przynajmniej w jego przypadku, bo Istis jeszcze miała szansę, aby ją przeżyć. Mógł jej dać wszystko. Klejnoty, suknie, szacunek, władzę, ale nie to, o czym mówiła. Czuł się wyprany z tych uczuć. Ostatni raz, kiedy kochał kogoś w taki sposób, o jakim marzyła… Zamknął oczy i przesunął dłońmi po twarzy. — Podpiszę papiery.

— Dziękuję — szepnęła. — Jesteś wspaniałym mężczyzną i mam nadzieję, że kiedyś będziesz naprawdę szczęśliwy. — Odwróciła się i wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi.

Miękki dotyk na ramieniu przywrócił go do rzeczywistości. Wyprostował się i spojrzał na zdumione oblicze stojącego przed nim emisariusza, który patrzył na niego wyczekująco.

— Dziękuję za wasze przybycie. Niezmiernie raduje mnie poparcie waszego władcy. Postaram się spełnić oczekiwania wiązane z naszym sojuszem. Będę go bronił i służył swą pomocą, jeżeli nadejdzie czas próby — wymamrotał stosowną formułkę i uśmiechnął się z wysiłkiem do elfa, który ukłoniwszy się nisko, odsunął się, przepuszczając kolejnych gości.

— Szlachetne elfy z dworu księcia Radirina z zachodnich fiordów — donośny głos zapowiedział oczekujących na swoją kolej emisariuszy.

Rozejrzał się dookoła, zatrzymując wzrok na wiszących pod sufitem błękitnych sztandarach z symbolem jego rodu. Musiał być silny, tak jak to drzewo, w którego konarach lśniła gwiazda. Nie mógł się poddać i ulec słabościom. Rozpad małżeństwa nie oznaczał końca świata. Poradzi sobie i z tym. Oczywiście problemem był brak dziedzica, ale i to nie oznaczało upadku dynastii. Liriel była matką dwóch wspaniałych chłopców, więc kiedyś to im może przekazać swoje dziedzictwo. Jeżeli bogowie pozwolą, miał na to dużo czasu, całe dekady. Był księciem, nie musiał już słuchać swojego wuja. Nie pozwoli ponownie rządzić komuś swoim życiem i nie wybierze pochopnie kolejnej partnerki. Wystarczy jedna skrzywdzona elfka. Był naiwny, sądząc, że będzie go wiecznie kochała. Miłość jest jak kwiat, jeżeli się o nią nie dba, umiera. Najwyraźniej był kiepskim ogrodnikiem. Jedyna nadzieja w tym, że będzie dobrym władcą i spełni oczekiwania ludu. Uprzejmie podziękował przedstawicielom księcia Radirina, patrząc, jak odchodzą, aby stanąć obok swych poprzedników.

— Szlachetne elfy z dworu namiestnika Zenthariona — głos elfa nie stracił nic na swej głośności, pomimo wielu godzin przedstawiania kolejnych dworów. Silvan po raz kolejny przyjął odpowiednią pozycję, prostując zgarbione plecy, aby powitać następnych gości. Zgodnie z tradycją czwórka elfów zbliżyła się do tronu, przyklękając na kolano, aby oddać mu należną cześć.

— Zentharion, namiestnik z woli króla, pragnie złożyć wyrazy szacunku nowemu księciu tych ziem. Przesyła pozdrowienia oraz dary. Ma nadzieję, że okażą się godne ucieszyć książęce gusta. Zostałem upoważniony, aby przekazać słowa mego pana… — Silvan nie czuł dłoni, która niemal zmiażdżyła jego lewe ramię, zaciskając się na nim konwulsyjnie. Nie słyszał też dalszych słów, które płynęły z ust emisariusza szybkim strumieniem. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w stojącego przed nim elfa, czując jakby nagle zabrakło mu powietrza, a żelazna obręcz zacisnęła się na jego gardle. Przed jego tronem, w pelerynie tkanej w barwach dworu Znethariona stał Lantiel Therien.

2 komentarze:

  1. to opowiadanie jest cudowne:) miałam skomentować na końcu, ale jestem tak zadowolona, że Silvan rozwiedzie się i że do jego życia ponownie wkradł się Lantiel, że musiałam się z kimś podzielić: nie mogę wyprodukować lepszego komentarza bo lecę czytać dalej:)

    Nana

    OdpowiedzUsuń
  2. raz: reakcja Liana na wieść że musi się udać tam bo Silvan jest już oficjalnie władcą, dwa: och jego nastrój oddał się naturze, trzy: Inis chce się rozstać, a może to, że nie mają dzieci to, to że ktoś inny jest mu przeznaczony? cztery: sam stwierdził, że dzieci siostry mogą zasiąść na teonie, pięć: ta raakcja jak go zobaczył...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń