środa, 30 maja 2012

XIX Na przekór przeznaczeniu


   Przeskakując po dwa stopnie biegł w kierunku wyjścia. Czarna tunika była krzywo zapięta, a legginsy lepiły się do spoconych nóg. Zahaczył włosami o jakąś wystającą gałąź, lecz nawet nie zwrócił uwagi na ból, gdy jasny kosmyk został na krzewie

Wokół rozbrzmiewały krzyki, ktoś wywrzaskiwał rozkazy, szczęk mieczy i świst strzał przeszywały powietrze. Nie wiedział co się dzieje ale czuł, że stało się coś bardzo złego. Od kilku tygodni w powietrzu unosiła się aura niepewności, tak jakby wszystko czekało na ten jeden moment, aby wybuchnąć. Wiedział, że prędzej czy później to nastąpi. Elfy koczujące za wąwozem były coraz bardziej zdesperowane. Brak wody, napady, choroby i epidemie zbierały swe krwawe żniwo. Endolrien wydawało się być oazą spokoju i azylem. Miasto jawiło się jako bezpieczna przystań, jedyne miejsce, które pozwalało na przeżycie. 

Therien zastanawiał się czy alarm został wywołany właśnie przez elfy, które postanowiły się wedrzeć do środka czy może nastąpił atak orków, goblinów czy innych ras, nie tylko tych słynących z grabieży, ale zwykłych, na ogół spokojnych, jednak zmuszonych do walki o wodę. 

Zatrzymał się i szarpnął za rękę przebiegającego obok żołnierza.

— Co się dzieje? — krzyknął usiłując go zatrzymać.

— Elfy zaatakowały, chcą się dostać do miasta — wydyszał młodzieniec najprawdopodobniej dopiero przed inicjacją. Jego oczy wyrażały najwyższe przerażenie.

— Gdzie książę Silvan?

— Przy wejściu usiłuje uspokoić rozszalały tłum, ale raczej mu się to nie udaje. Na zewnątrz zgromadziło się zbyt wielu zbrojnych. Mężczyźni chcąc ratować swe rodziny ruszyli do ataku. Dwa dni temu znowu zmniejszyliśmy racje wody, to chyba spowodowało bunt. 

Lantiel zacisnął zęby w poczuciu bezsilności. To jego wina, to on nie znalazł więcej przydatnych studni! Gdyby bardziej się starał, gdyby nie myślał tylko o sobie… Był takim egoistą. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że się myli. Nie jest cudotwórcą, nie mógł zrobić nic ponad to. Ziemia była tak wysuszona, że nawet arcymistrz wody się poddał, ale to do niego nie przemawiało, bo może… Może gdzieś jeszcze wśród tej spękanej, spieczonej słońcem gleby, znajdowała się jedna, chociaż maleńka żyła i gdyby ją odkrył…

— Muszę iść. — Elf wyszarpnął rękę z uścisku. — Oczekują na mnie w zbrojowni.

Patrzył jak oddala się szybkim krokiem. Potrząsnął głową chcąc oddalić od siebie złe myśli i rozejrzał się wokół. Kilku atakujących zdołało się przedrzeć do środka i teraz walczyli tuż przy wejściu do wąwozu. Ostrza migotały wśród palących się wokół pochodni, a ziemia spijała łapczywie każdą przelaną kroplę krwi. 

— Khaela Mensha Khaine — wysyczał. — Tego chciałeś? O to ci chodziło? Jesteś spragniony gorącej posoki, potworze? Bóg wojny i mordu się przebudził? Jakże łatwo cię zadowolić, panie! Czyżby twoje czerwone rzeki również wyschły? — Zacisnął dłoń na rękojeści Alqua—nen, pozwalając by księżyc odbił się w jego zbroczu, które rozbłysło miliardem zaklętych kropel. 

Bał się.

Na jego oczach sen właśnie przybierał realne kształty, a on mógł mieć tylko nadzieję, że nie zakończy się tak, jak pokazywały wizje. Drowi bóg wojny odsłaniał przed nim swe oblicze, a on był zupełnie bezradny.

Głośny krzyk wyrwał go z otępienia. Na jego oczach jakiś elf zgiął się w pół, przyciskając rękę do brzucha, z którego tryskała gorąca krew. Nie wiedział czy mieć nadzieję, że to żaden z żołnierzy, czy może modlić się, by nie był to ojciec walczący o życie swego dziecka, które zostało gdzieś tam, na zewnątrz. 
To nie miało tak być, elfy nie powinny walczyć z elfami. Brat nie powinien stawać przeciwko bratu! Jednak działo się to tu i teraz, a on stał bezradnie pośrodku tego wszystkiego.

Wyminął ciało leżącego i pobiegł dalej w kierunku gdzie według słów żołnierza miał się znajdować Silvan. 

— Therien! — Odwrócił się na dźwięk głosu Errdira. — Nie biegnij tam, wszyscy walczą, elfy przedarły się przez blokady, nie wolno ci być w środku walki.

— O czym ty mówisz? — Spojrzał na niego przelotnie, lecz jego wzrok na powrót skierował się tam gdzie było centrum wydarzeń.

— Zostań tutaj i broń tyłów. — Mag dobiegł do niego i złapał go za ramię. Z niechęcią strząsnął jego rękę.

— Jakich tyłów? Oszalałeś? Jeżeli przejmą miasto, to już nic nie zostanie! To jedyne miejsce, które potrafi im pomóc, czy oni tego nie widzą?

— Widzą, ale strach jest silniejszy od nich. Dziś zmarło sześciu kolejnych, zatruli się skażoną roślinnością. Najprawdopodobniej sępy rozniosły padlinę. Wśród uchodźców zapanował chaos, stracili zdolność logicznego myślenia. — Errdir przetarł ręką zmęczone oczy. Dopiero teraz Lantiel zauważył, że jego szaty są pobrudzone krwią.

— Nic ci nie jest? — zapytał z lękiem.

— Nie. — Powędrował wzrokiem za jego spojrzeniem. — To nie moja krew, wraz z innymi opatruję rannych. — Ruchem głowy wskazał polanę, po której krzątały się elfy, rozdając eliksiry i zakładając prowizoryczne bandaże. — Walka trwa już od dwóch godzin. Na Hashuta, ojca mroku, co cię do tej pory zatrzymało?

— Spałem — przyznał niechętnie.

— Spałeś? Kto śpi w takiej chwili, te wrzaski obudziłyby zmarłego. — Dulin warknął zdenerwowany.

— Miałem kolejną wizję — westchnął zniecierpliwiony. — Nie wiedziałem tylko, że jest ona tak bardzo rzeczywista. — Zatoczył ręką dookoła siebie.

— Zatem się spełniło. — Errdir przymknął oczy zrezygnowany. — Oto czego przyszło nam doczekać. Bóg zniszczenia się przebudził, krew elfów poi spragnioną ziemię. Nie potrzebujemy orków, trolli, sami się wyrzynamy. 

— Krew dla boga krwi, czaszki dla tronu czaszek — wyszeptał Therien drżącym głosem.

— Milcz! — Dulin na powrót zacisnął palce na jego ramieniu tak mocno, że na pewno pozostawił na nim sine ślady. — Nie wymawiaj tych plugawych słów. Chaos jeszcze nie zwyciężył, nie wolno nam powtarzać jego parszywych hymnów grozy. W takiej chwili powinniśmy błagać naszych bogów o łaskę.

— Khaela Mensha’e? Właśnie się przebudził, może nas usłyszy. — Lantiel przesunął się, gdyż właśnie przyniesiono kolejnego rannego elfa. 

— To drowi bóg, nie nasz. Nie do niego się módl.

— Jestem półdrowem, nie zapominaj o tym — warknął. — Idź, zajmij się rannymi, nie czas na pouczanie i… — Spojrzał na przyjaciela ze smutkiem. — Jeżeli chcesz się modlić, poproś Torothala o deszcz, może dzięki niemu uda się jeszcze powstrzymać ten obłęd. 

Errdir wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, jednak w tej chwili zawołano go do kolejnego rannego. Z rezygnacją puścił rękę Theriena.

— Uważaj na siebie — mruknął z rezygnacją. — I wróć, przyda się każda pomoc.

Lantiel skinął głową niecierpliwie i nie czekając, aż przyjaciel zmieni zdanie i znowu go zatrzyma, ruszył w stronę przesmyku.

                                      
***


— Panie, nie możemy dłużej czekać. — Dowódca straży oderwał kawałek materiału ze swej spodniej tuniki i szybkim ruchem obwinął ranne ramię, zupełnie nie przejmując się tym, że płótno od razu zabarwiło się na czerwono.

— To ostateczność Ime’alu. — Pokręcił głową odmownie. Obok niego stała Liriel, mocno zaciskając palce na kruczych sztyletach. Były ostre jak brzytwa i wygięte niczym ptasie skrzydło. 

— Chcę tam pójść, nie możesz mi tego zabronić. — Spojrzała na niego gniewnie. Miała na sobie lekką zbroję, która ochraniała jej pierś i ramiona.

— Nie pozwalam — warknął.

— Caldain tam jest, muszę…

— Twój mąż jest wojownikiem, poradzi sobie. — Machnął ręką zniecierpliwiony. Jeszcze tylko mu brakowało lęku o siostrę, już i tak czuł się przerażony rozwojem sytuacji. Jeżeli nic się nie zmieni, będzie zmuszony wytoczyć najcięższą broń. Ostateczną. Jednak jak na razie, nie potrafił się do tego zmusić, nie w sytuacji, gdy po drugiej stronie walczyły elfy, z którymi nie raz i nie dwa stawał ramię w ramię i jadł przy jednym stole. Znał ich, był ich obrońcą, księciem, a teraz… miałby stać się ich katem?

— Caldain jest zielarzem, nie jest przyzwyczajony do walki. — Jej głos przypominał pisk rannej gazeli. Powoli przestawała się kontrolować, gdy strach i desperacja zaczęły brać nad nią górę.

— Jest zielarzem w czasie pokoju, jednak to nie zmienia faktu, że jest też wspaniałym żołnierzem. — Obok niego przebiegło kilku zbrojnych. Zatrzymał ich ruchem ręki. — Nie do przesmyku, idźcie ukrytą ścieżką na górę, atakujcie z dystansu. Nie miecze, łuki. — Potwierdzili i ruszyli szybko w lewo, gdzie ukryta magicznymi osłonami, znajdowała się wąska, kamienista droga prowadząca na gzyms znajdujący się tuż nad wąwozem. — Ime’alu. — Przeczesał ręką potargane włosy i związał je rzemieniem. — Pójdziesz z nimi, czekaj i wypatruj czerwonej strzały. 

Mężczyzna przez chwilę patrzył na niego przenikliwie, po czym zacisnął zęby i skinął głową na znak, że zrozumiał.

— To nie twoja wina panie — szepnął szybko. — Wiem, że chciałbyś tego uniknąć, ale równie dobrze zdaję sobie sprawę, że za nic nie możemy oddać miasta. Podjąłeś mądrą decyzję.

— Bolesną, Ime’alu, desperacką, ale czy mądrą? Bogowie osądzą. — Poklepał go po plecach i patrzył jak znika na zasnutej magiczną mgłą ścieżce.

— Czerwona strzała? Zwariowałeś? — W oczach Liriel rozbłysła panika. — Nie wolno ci! Musimy się bronić, a nie…

— Za kilka minut może nie być już co bronić. — Spojrzał na nią stanowczo, dotykając rogu przypiętego do pasa. — Nie możemy odpuścić. Kiedy to się skończy, musi pozostać miejsce, które zajmie się rannymi, przygotowaniem leków. Są w szale, chorzy i zdesperowani. Jeżeli wpuścimy ich do miasta, splądrują je i zniszczą. Przyniosą zarazę… wtedy deszcz nie będzie już wybawieniem, będzie ironią spływającą po naszych martwych ciałach.

— Możemy nadal się bronić — zaprotestowała słabo.

— Endolrien, to forteca prawie nie do zdobycia. — Ręką wskazał na przesmyk, skąd dobiegały krzyki i przekleństwa walczących. — To jedyne przejście i w normalnych czasach zapewne poradzilibyśmy sobie. Jednak nie teraz. Brakuje nam żywności, wody i ziół. Susza nie oszczędziła i nas. Zapasy praktycznie się wyczerpały. Sądzisz, że zmniejszyliśmy racje z czystej złośliwości? Nie naszym celem było wywołać bunt, nie mieliśmy wyjścia.

— Czym tak bardzo uraziliśmy bogów, co tak złego… — Jej oczy rozszerzyły się w szoku, gdy spomiędzy skał wynurzyło się dwóch elfów, niosąc na ramionach mężczyznę odzianego w podarte, zakrwawione szaty. Jego zbroja była rozcięta na piersi. — Caldain! — zaskrzeczała, jakby jej gardło nagle ścisnęła niewidzialna ręka i odepchnąwszy brata pobiegła w stronę rannego. Silvan jęknął i ruszył za nią.

— Caldain, bogowie, Caldain. — Liriel skomlała odgarniając włosy z twarzy męża, którego właśnie położono na prowizorycznych noszach. — Co ci jest, otwórz oczy, Caldain.

— Liriel… — Silvan pochylił się i dotknął ramienia siostry.

— Odejdź! — wrzasnęła. — Odejdź i walcz, prowadź na rzeź kolejnych mężów i synów. Brukaj ręce krwią poległych, skąp się w deszczu ich krwi…

— Zamilcz kobieto, twoje wrzaski sprawiają, że naprawdę mam ochotę zdechnąć. — Cichy jęk przerwał jej tyradę.

— Caldain! — zapiszczała dotykając twarzy i ramion leżącego, jakby chciała się upewnić, że naprawdę żyje.

— To boli! — sapnął, gdy niechcący nacisnęła cięcie na jego piersi. — Jestem ranny, nie martwy wariatko. — Uniósł rękę i czule pogładził ją po policzku. — Jeszcze nie wybieram się w zaświaty, a twój brat powinien sprać cię po tyłku za twe słowa.

— Myślałam, że nie żyjesz — załkała. — Wyglądałeś…

— Boli jakby troll nadepnął mi na pierś, ale nie jest śmiertelne. — Spojrzał na nią łagodnie. — Powinnaś przeprosić Slivana, jesteś niesprawiedliwa w stosunku do niego, robi co może.

— Tak się bałam. — Ze szlochem przycisnęła jego dłoń do twarzy. — Myślałam, że już nigdy… — Jej ciałem wstrząsnął dreszcz.

— Wiem, kochanie, wiem. — W jego oczach zamigotał smutek.

— Musimy zabrać go na wzgórze i opatrzyć. — Ktoś delikatnie położył jej rękę na ramieniu. Podniosła głowę i ujrzała zatroskane oblicze Istis.

— Tak, pójdę z wami. — Przełknęła strach i podniosła się z klęczek. Musi przeprosić brata. Rozejrzała się dookoła, ocierając brudną dłonią oczy i rozmazując krew i brud na twarzy. Wokół biegało wiele elfów, jedni szli, aby walczyć, inni transportowali rannych. Slivan zniknął gdzieś w tłumie. 
Później, z nim porozmawia. 
Później.
                                         
 ***
    

     Kiedy Lantiel dotarł wreszcie do przesmyku, wokół panował istny chaos. Chyba wszyscy zdolni do walki mężczyźni zebrali się tutaj. Jeszcze godzina i zacznie świtać, a wtedy słońce odsłoni to, co do tej pory skrywał mrok. Ktoś przebiegł obok niego, mamrocząc coś pod nosem, ktoś jęcząc wlókł się przyciskając zakrwawioną dłoń do biodra. Gorączkowo rozglądał się za Ithildinem, jednak jedynym, którego dojrzał był Kael stojący z boku z jakimś drugim elfem, który właśnie składał mu sprawozdanie. Przesunął się w ich kierunku chcąc posłuchać najnowszych wieści. 

— Mamy już sześćdziesięciu siedmiu rannych, w tym Caldain, mąż pani Liriel, a nowi napływają w szalonym tempie. Powoli kończą nam się posiłki. To czas pokoju, nie jesteśmy przygotowani do długiej walki. Napastników nie ubywa, a wręcz przeciwnie, co chwila napływają nowe posiłki. Elfy ogarnęło szaleństwo, teraz już nic ich nie powstrzyma przed poszukiwaniem wody i żywności. Za wąwozem znajdują się ich rodziny, a nic tak nie motywuje mężczyzny jak płacz własnego dziecka. Są przerażeni. Choroby, głód, pragnienie, w dodatku koczują na otwartej przestrzeni, gdzie są narażeni na ciągłe ataki bandytów.

— To już wiemy. — Kael niecierpliwie założył kosmyk włosów za ucho. — Chcę wiedzieć, jak długo damy radę bronić przejścia.

— Nie mamy szans. Może do świtu, ale i tak okupimy to śmiercią wielu naszych.

— Do świtu… — Regent uniósł twarz i spojrzał w niebo. — Niecała godzina.

— Tak. — Elf rozłożył bezradnie ręce.

— Znajdź Silvana, każ wypuścić mu czerwoną strzałę. Powiedz, że odpowiedzialność biorę na siebie, to moja i tylko moja decyzja.

— Tak panie. — Żołnierz skinął głową i odszedł.

Therien zamarł i na chwilę zapomniał jak się oddycha. Czerwona strzała? Słyszał o tej ostatecznej formie obrony. Była tak ohydna, tak nie podobna do natury elfów, barbarzyńska i okrutna. 

— Nie wolno wam. — Złapał się za głowę. — Nie jesteśmy potworami. — Szarpnął swe włosy, usiłując za pomocą bólu, przywrócić sobie trzeźwość myślenia. Za wszelką cenę musiał znaleźć Silvana i go powstrzymać. 

                                       
 ***

   Czerwona strzała.

     Slivan spojrzał na długi, refleksyjny łuk trzymany w drżących dłoniach i mocniej zacisnął palce na łęczysku usiłując się uspokoić. Odkąd żył, nie pamiętał aby kiedykolwiek była wypuszczana. Jego ojciec opowiadał, że musiał użyć jej dwa razy odkąd zamieszkał w dolinie. Pierwszy raz miał miejsce przy napadzie orków, drugi w erze mroku. Teraz on miał to zrobić przeciwko swym braciom. Zamknął oczy, usiłując odegnać od siebie chęć ucieczki. 

Kael wziął odpowiedzialność na siebie, jednak to on będzie tym, który da znak… Wyjął róg i zadął przyłożywszy wargi do ustnika. Powietrze przeciął głuchy, wibrujący ton. Znak do odwrotu. Na moment zapanowała upiorna cisza.

Powoli uniósł łuk i skierował strzałę wypełnioną czerwonym, płomiennym proszkiem ku niebu. Niechaj bogowie mu wybaczą, bo on sam nie będzie w stanie. Palce poluzowały cięciwę.

— Nieee! — Krzyk rozbrzmiał tuż za jego plecami w momencie gdy strzała pomknęła ku niebu. Odwrócił się i w ostatniej chwili wyrwał z pochwy miecz, blokując uderzenie. — Coś ty zrobił! — Oczy Lantiela jarzyły się krwawym, czerwonym blaskiem.

— To co konieczne. — Jęknął gdy klinga iskrząc przesunęła się ze zgrzytem po jego ostrzu z taką siłą, że musiał ugiąć kolana.

— Zamordujesz ich. — Therien wykonał obrót i uderzył ponownie. 

Znowu z trudem odparował. Szok i zmęczenie osłabiały jego refleks za to półdrow wyglądał tak, jakby buzująca w jego wnętrzu adrenalina dodawała mu nadprzyrodzonych sił.

— Nie mam innego wyjścia — wrzasnął odskakując przed kolejnym pchnięciem. — Uspokój się, Lan!

— Odwołaj to, odwołaj ty popieprzony sukinsynu… — Therien patrzył na niego z nienawiścią. — Nie wolno ci, nie w ten budzący grozę, makabryczny sposób!


Światło pochodni zalśniło na klindze, nadając jej upiorny wygląd. Znowu stal zetknęła się z stalą. Tym razem to nie był taniec, nic tutaj nie było płynne i delikatne. To była prawdziwa walka, pełna szaleństwa i desperacji. Oblicze Lentiela było blade, oczy skrzyły się szkarłatem, a dłoń pewnie zaciskała na rękojeści. Przeraźliwie szybki, zwinny i niebezpieczny. Drow w swej przebudzonej, krwiożerczej postaci.

— Za późno. Muszę… obronić… miasto… — Przetoczył się po ziemi, unikając kolejnego ataku. — Za wszelką… cenę. — Prawie leżąc zablokował cios i kopnął Theriena w brzuch, posyłając go na piach.

— Barbarzyńca! — Lantiel upadł na plecy, lecz szybko się podniósł, ocierając ręką usta z których wypłynęła stróżka krwi. 

— Uspokój się! — Książę usiłował cofnąć się przed nacierającym cały czas Therienem. — Jako książę…

— Skazałeś ich na rzeź, morderco! — Do atakującego nic nie docierało. Koszmarny strach odbierał mu trzeźwość myślenia. 

Morderco…

Był mordercą?

Wszystko potoczyło się w ułamku sekundy. 

Najpierw przyszło zawahanie, prawie niedostrzegalne, jeszcze łatwe do nadrobienia. Jeszcze dające czas do obrony…

Potem rozległ się krzyk i szalony tupot nóg nadbiegającego Kaela. Kolejne mgnienie oka, które poświęcił wujowi…

Na koniec był ciepły podmuch powietrza, który omiótł jego policzek, gdy tysiące wiązek suszonego drewna ukrytego w zagłębieniach skał zostało podpalone…

O to zawahanie, o to mgnienie oka, o ten czerwony płomień… za późno.

Palący ból wywołał zdziwienie. Przez chwilę stał nieruchomo, jakby nie wierzył, że ta tryskająca krew należy do niego. Dłoń rozwarła się jakby poza jego kontrolą, wypuszczając rękojeść miecza. Druga ręka instynktownie powędrowała w stronę brzucha. Palce z niedowierzaniem prześlizgnęły się po rozcięciu, jakby sprawdzały czy naprawdę istnieje. 
Ktoś krzyczał przeraźliwie, ktoś jęczał, ktoś wykrzykiwał jego imię. 
Kiedy kolana się pod nim ugięły, podniósł wzrok na stojącego przed nim elfa. W oczach na moment zamigotało łagodne zdumienie, po czym osunął się na ziemię.

                                          
***


     Jakiś elf przebiegł obok niego, potrącając go i wydobywając z amoku. 

— Co ty zrobiłeś, bogowie, co ty najlepszego zrobiłeś. — Kael klęczał na ziemi, powoli odwracając na plecy leżącego i przyciskając jego głowę do swej piersi. — Co ty zrobiłeś… — powtarzał jakby nic innego nie potrafił powiedzieć.

Lantiel patrzył na niego ze zdziwieniem. Czy on na pewno mówił do niego? 
Zamrugał i przyjrzał się leżącej na ziemi postaci. 

Silvan…

Przeniósł wzrok na trzymany w ręku miecz. Jego ostrze lśniło czerwienią. Świeża krew skapywała na suchą trawę, drażniąc wrażliwy nos swym ostrym, metalicznym zapachem. Zupełnie jak w jego wizji.

Zabił go…

Zabił jedyną osobę, którą kochał.

Zabił Silvana…

Ostrze z głuchym brzdękiem upadło na ziemię, uderzając lekko o kamień i odbijając się, aby w końcu spocząć obok jego nogi. Gwałtowne torsje szarpnęły jego ciałem, jakby chciały wyrwać mu wnętrzności. 
Upadł na kolana i zwymiotował. 
Jęknął rozdzierająco, gdy rzeczywistość uderzyła w niego jak obuchem. Bogowie… co on zrobił, jak bardzo był zaślepiony. Jak bardzo stracił poczucie własnego ja, że pozwolił swej drowiej naturze wziąć nad nim górę. 

Chciał umrzeć.
Niech przyjdą i go zabiją.
Powoli i boleśnie, aby mógł odpokutować.

Silvan…
Jego miłość…
Jego nadzieja…
Jego życie

Wszystko zaprzepaścił, wszystko zniszczył.

Głośne wycie przecięło powietrze.

Krzycząc, rwał swe szaty, jakby chciał pozbyć się plamiącej je krwi.
Jego krwi…

Drapał swe ciało i rwał włosy, zawodząc rozpaczliwie.



     Wybuch iskier i makabryczny wrzask przywróciły mu na chwilę przytomność umysłu. Uniósł głowę. Czarny dym zasnuwał wąwóz. Suche drewno paliło się jak pochodnia nasączona olejem. Jeszcze chwila i spadnie w dół, wprost na atakujących, grzebiąc ich w płomieniach, dusząc i paląc żywcem. To była broń ostateczna. Płomienie.

Podniósł się i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku ognia. Nie wiedział skąd brał siły. 
Mag wody i jasnowidz w jednym. Siła jakiej nie miał nikt od setek lat. Ukryta, przyczajona, czekająca na odpowiednią chwilę, aby się przebudzić.

Uniósł ręce, szepcząc inkantacje, których nie dane było mu poznać. Słowa płynęły bez udziału umysłu. Nie wiedział skąd je zna, nie wiedział od kogo napływają. Jego ciało napięło się do granic możliwości. Jego magia skumulowała się w palcach wyładowując bolesne iskry, które niczym płomienie parzyły mu dłonie. 

Ziemia zatrzęsła się, jakby ktoś ją ranił. Piach powoli podniósł się do góry, wyrywając z jej podłoża kłęby suchej trawy. Drobne kamienie zatańczyły w powietrzu. 

A potem nastąpił huk. 

Podłoże rozerwało się, ukazując wąską szczelinę, z której niczym trąba powietrzna uniosła się struga wirującej wody, wyrwana z samych głębin. Moc zawładnęła jego jestestwem sprawiając, że wszystko zawirowało. Przeraźliwy ból targnął ciałem Lantiela. Ostatkiem sił odwrócił dłonie w kierunku przesmyku i posłał tę magiczną falę ku płomieniom.

Szła niczym lawa, niepowstrzymana, kłębiąca się, pienista. Z głośnym hukiem roztrącała na boki stojące jej na drodze elfy. Torowała sobie drogę, niezwyciężona, nie do opanowania. Niszcząc, a jednocześnie będąc jedyną rzeczą, która mogła przynieść życie tym, którzy zostali uwięzieni pomiędzy skałami.

Runęła w dół, z głośnym sykiem zatapiając płomienie, porywając za sobą nadpalone konary, niosąc zwłoki i krzyczące w przerażeniu elfy, które walczyły o oddech. Wyrzucała ich po drugiej stronie, niezmierzona, kierowana mocą, uzdrawiająca.

Kiedy wszystko ucichło, w niebo uderzył czarny jak smoła dym, zasnuwając blednący nieboskłon ciemną, nieprzeniknioną chmurą.

Przez chwilę stał z uniesionymi rękami, patrząc na to, co udało mu się uczynić. 

Zabił Silvana, ale uratował pozostałych.

Czy to go rozgrzeszało?

Nie.

Z głuchym łoskotem jego ciało uderzyło o ziemię. Wyczerpanie magiczne spowodowało niewyobrażalny ból. Czuł jakby ktoś rozrywał go na kawałki. 

I to było dobre.
To była jego kara.
To była jego śmierć.

— Sil… 

Ciemność.

1 komentarz:

  1. Hej,
    sen się sprawdził, ale nie zabił Silvana, obudziła się w nim moc, chciałabym aby w końcu odkryto, że to o miłość chodziło...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń