Zakrztusił się.
Ktoś siłą wlewał mu do gardła gorzki eliksir.
— Nie ruszaj się, magia prawie cię zabiła. Kilka godzin byłeś nieprzytomny. —
Cichy głos Errdira wdarł się do jego uszu, rozpraszając ciemność. Jęknął i
przełknął posłusznie, opanowując odruch wymiotny. — To eliksir z korzenia
drzewa Satril. Zregeneruje magię, pozwalając jej uzdrowić twój przeciążony mocą
organizm.
— Co się stało? — wyrzęził. Mgła nadal otulała jego umysł.
— Sięgnąłeś do głębin. Coś takiego może dokonać tylko połączona moc wielu
magów. — Dulin pokręcił głową z niedowierzaniem. — Co jeszcze ukrywasz,
Lantielu?
— Nie wiem — jęknął słabo.
— Wpadłeś w trans, zupełnie przestałeś panować nad magią. Wyzwoliłeś siły,
które powinny cię były zabić. Żyjesz jedynie dzięki temu, że jako wizjoner
jesteś silniejszy niż zwykły mag.
— Nie pamiętam dokładnie. — Uchylił powieki i spojrzał na blade, zmęczone
oblicze arcymaga.
— Wywołałeś potężną falę. Zagasiła płomienie, które miały spopielić wszystko,
co znajdowało się w wąwozie. Niczym wzburzona rzeka, porwała napastników i
wyrzuciła ich na zewnątrz. Są zbyt przerażeni, aby ponownie zaatakować.
Uratowałeś dziś wiele istnień, jesteś bohaterem.
— Uratowałem? — Usiłował przypomnieć sobie cokolwiek, jednak nic nie
przychodziło mu do głowy.
— Tak, poświęciłeś się dla nich. — Errdir skinął głową. — Leż teraz spokojnie,
zaraz wrócę.
Przymknął powieki i rozluźnił się trochę. Uratował… To chyba dobrze,
prawda?
***
Dwie godziny później ponownie otworzył oczy. Sen i leki
sprawiły, że poczuł się o wiele lepiej. Ostrożnie usiadł i sięgnął po puchar z
wodą, stojący na stoliku obok. Zimny napój orzeźwił go i sprawił, że gardło
przestało piec. Jedynie głowa nadal pulsowała mu tępym bólem.
Rozejrzał się dookoła i ze zdziwieniem stwierdził, że nie znajduje się w zamku.
Leżał na skórach, które rozłożone były w jakiejś nieznanej mu jaskini. Coś, co
chwilę wcześniej wziął za stolik, okazało się płaskim głazem. Na wszystkie
demony, co tutaj się działo?
— Errdir? — zawołał słabo.
Odpowiedziała mu cisza.
Niechętnie podniósł się i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku wyjścia. Na
zewnątrz panował półmrok. Niebo przesłaniały ciężkie, ołowiane chmury.
Przyjrzał im się z zaskoczeniem. Od miesięcy błękitne, teraz straszyło
szarością i czernią. Spojrzał w dół i ze strachem stwierdził, że znajduje się
gdzieś wysoko w górach. Na dole majaczyły dachy Endolrien, a wokół przejścia
krzątało się wiele elfów.
Przez chwilę stał, przyglądając im się uważnie, po czym odruchowo zaczął szukać
tego jednego.
Książę. Gdzieś tam powinien być Silvan i… Czarny proporzec powiewający na
szczycie zamkowej wieży sprawił, że nogi nagle odmówiły mu posłuszeństwa i
osunął się wzdłuż skalnej ściany.
Przed oczyma przesunęły mu się obrazy z poprzedniej nocy. Walka, ranni, czerwona
strzała i on, atakujący, zamroczony, krzyczący w szale słowa, które nigdy nie
powinny były paść i… zadający ostateczny cios…
Bogowie, zabił Silvana.
Zabił go własnym mieczem.
Zabił…
Nie ma go…
Elbereth, po co miał żyć? Dlaczego go oszczędzono?
Skulił się na kamieniu, a jego ciałem wstrząsnęły drgawki. Miał ochotę
zwymiotować, jednak jego żołądek był zupełnie pusty.
Powoli zaczął się czołgać w kierunku stromego gzymsu. Nie miał siły wstać,
zdzierał palce na ostrej skale, prąc do przodu. Przepaść na dole jawiła mu się
jako wybawienie.
Nie miał po co żyć, był zabójcą! Najgorszym z najgorszych. Zabił kogoś, kogo
kochał do szaleństwa. Jak mógłby spojrzeć w oczy Liriel? Kaelowi? Jak mógłby
spojrzeć na siebie, gdy zwierciadło krzyczałoby mu w twarz — Morderco! — Jak
można żyć, kiedy każdy kolejny dzień przypominałby mu o tym, co zrobił?
Spojrzał w dół na ostre, poszarpane skały.
Koniec.
Nie będzie Arkadii.
Nigdy nie spotka Silvana po drugiej stronie.
Był drowem, który pokazał swoje prawdziwe oblicze.
Podciągnął się do góry, zostawiając krwawy ślad na kamieniu. Tak będzie dobrze,
musi to zrobić, zanim znowu kogoś skrzywdzi.
Nie.
Nie będzie się oszukiwał.
Musi to zrobić, żeby przestać czuć. Jest egoistą, nie robi tego dla innych,
robi to dla siebie.
Wspomnienia i tak by go zabiły.
Szeroko otworzył oczy. Nie zamknie ich, nie jest tchórzem, spojrzy śmierci
prosto w twarz, w końcu sam ją wybrał. Wychylił się, postępując krok do przodu.
Jego ciało przez chwilę kołysało się na krawędzi, po czym gwałtownie
przechyliło się do przodu…
I wtedy poczuł mocne, bolesne szarpnięcie.
— Co to, na pierdolone gacie skurwysyńskiego trolla, miało być?! — Ostry głos
Errdira sprawił, że prawie podskoczył, gdy ten pociągnął go za włosy tak, że
opadł z impetem na jego pierś.
Skulił się lekko. Dulin prawie nigdy nie przeklinał, ale kiedy już to robił…
Był zły. Bardzo, przeraźliwie, przerażająco wręcz wściekły. Otworzył usta, aby
coś powiedzieć, ale zanim wykrztusił jedno słowo, ostry głos ponownie
zawibrował tuż obok jego ucha.
— Wyciągnąłem cię z tego bagna. Na własnych plecach zaniosłem do tego miejsca,
chcąc ratować twój żałosny tyłek, a ty miałeś zamiar… Co właściwie chciałeś
zrobić? — Potrząsnął nim i popchnął ponownie na skraj przepaści, sprawiając, że
zakręciło mu się w głowie. — Oszczędzić mi fatygi leczenia cię? Dziękuję
bardzo, musiałbym złazić tam i zeskrobywać twoje zwłoki. Jak już ci życie
zbrzydło i chcesz się zabić, to zrób to, pieprzona goblińska mać, w przystępnym
miejscu! A może postanowiłeś zostać pokarmem dla sępów? Jakby przeklęte
ptaszydła miały go za mało. Jeżeli masz zamiar poświęcić swoją dupę w tak
drastycznym akcie miłosierdzia, to proszę bardzo. Ale wybierz miejsce, gdzie
twoja padlina nie stanie się przyczyną kolejnych chorób!
Lantiel stał bez ruchu przerażony jego wybuchem. Po raz pierwszy poczuł, co
znaczy naprawdę wściekły Errdir i wewnętrzne skulił się w poczuciu winy, że
jego złość skierowana jest właśnie na niego.
— Przepraszam… — wyjąkał słabo.
Dulin przez chwilę milczał, mocno przyciskając go do piersi. W końcu odetchnął
głęboko i wplótł palce w jego włosy, zanurzając w nich twarz.
— Nigdy więcej tak mnie nie strasz — mruknął chrapliwie. — Jesteś dla mnie
wszystkim. Przyjacielem i synem, którego nigdy nie miałem. Gdyby coś ci się
stało… Obiecaj, przysięgnij, że nigdy więcej nie targniesz się na własne życie.
— Zabiłem Silvana. — Therien odwrócił się i wtulił twarz w szyję maga,
zaciskając konwulsyjnie ręce na jego talii. — Zabiłem go z zimną krwią… Nigdy
sobie tego nie wybaczę.
— Nie zabiłeś go.
— Zabiłem… Wszystko pamiętam. Widziałem jak upada i te oczy… Oczy patrzące na
mnie ze zdziwieniem, jakby nigdy nie spodziewał się, że cios może przyjść
właśnie z mojej ręki. — Pomimo ciepłego dnia, elf drżał chorobliwie w ramionach
przyjaciela.
— Nie zabiłeś go — powtórzył z uporem Errdir. Odsunął go od siebie i chwycił
jego twarz w swoje dłonie, zmuszając aby spojrzał mu w oczy. — Silvan żyje,
jednak jest ciężko ranny. Twój miecz to śmiercionośna broń. Przeciął zbroję i
ugodził go tuż pod lewą piersią, następnie zsunął się po kolczudze i naruszył
delikatne ogniwa, powodując kolejne rozcięcie na boku. Jest nieprzytomny,
stracił dużo krwi, jednak medycy są optymistami.
Przez cały czas kiedy mówił, Lantiel wpatrywał się w niego bez mrugnięcia
okiem. Szukał śladu kłamstwa, oszustwa, jednak niczego takiego nie znalazł.
Twarz Dulina, pomimo że ściągnięta zmartwieniem, promieniała szczerością.
— Żyje… — Ciche westchnienie ulgi wyrwało się z głębi jego serca. Zacisnął
dłonie na szacie przyjaciela. — Muszę się z nim zobaczyć, wytłumaczyć mu…
Zabierz mnie do niego! — szeptał gorączkowo.
— Nie mogę.
— Muszę… Jak to nie możesz? — Wbił w niego niczego nierozumiejący wzrok. —
Musisz! On zrozumie, kiedy mu wytłumaczę. Wszystko będzie jak dawniej!
— Nic nie będzie jak dawniej, Lantiel. — Delikatnie uwolnił swą szatę z jego
uścisku i sprowadził go z niebezpiecznego gzymsu.
— Ale… ale ja muszę…
— Porozmawiajmy.
— Nie chcę rozmawiać! — krzyknął. — Chcę iść do Silvana!
— To ważne. — Coś w głosie Errdira zmusiło elfa do zamilknięcia. Posłusznie
poszedł za nim do jaskini i usiadł zmęczony na skórach.
— Nie rozumiem.
— Posłuchaj… To co teraz powiem, jest najbardziej strzeżoną tajemnicą. Kael
zapewne nigdy by mi nie wybaczył, gdyby się dowiedział.
— Co ma do tego regent? — Czuł, że cokolwiek powie mu Dulin, zmieni to jego
życie. Po tej rozmowie nic już nie będzie takie samo.
— Wiesz, co to zwierciadło proroctw, prawda?
— Mój ojciec ma obsesję na jego punkcie. — Skinął głową.
— To prawda — przytaknął. Splótł ręce na piersi i zaczął nerwowo krążyć po
jaskini. — Kiedy Silvan miał pięć lat, pojawiło się proroctwo dotyczące rodu.
Mówiło ono, że pojawi się ktoś, kto sprawi, że linia Ithildinów przestanie
istnieć.
— Ktoś… ktoś zagraża Slivanowi? — Lantiel spojrzał na niego z przerażeniem. —
Trzeba go odnaleźć! Tym bardziej powinienem przy nim być, muszę go chronić.
— Lan… — Errdir zbliżył się i klęknął przed elfem chwytając w dłonie jego
drżące ręce. — Tym kimś ma być dziedzic mężczyzny, któremu ufają jednorożce…
— Jednorożce? — Therien patrzył na niego, jakby zupełnie nie docierało do
niego, o czym mówi arcymag.
— W zamku istnieje komnata. Kiedyś, wiele lat temu, mieszkał w niej najlepszy
przyjaciel i doradca byłego księcia. Miał syna, półdrowa. Chłopiec przyjaźnił
się z Silvanem, byli nierozłączni, jednak… Gdy jego ojciec usłyszał o
przepowiedni, jeszcze tej samej nocy wywiózł dziecko i ukrył się wraz z nim,
aby nikt nie mógł zaszkodzić chłopcu.
— Półdrow… — wyszeptał Lan pobladłymi ustami.
— Do tej pory komnata nie pozostała zmieniona. Tylko Kael i Kilien mają do niej
dostęp. Wiesz, co wisi u wezgłowia łoża?
Lantiel nie wiedział i nie chciał wiedzieć. To nie mogła być prawda… Mocno
zacisnął oczy i w przeczącym geście potrząsnął głową.
— Nie mów…
— Gobelin z herbem rodu…
— Zamilcz…
— Na zielonym tle ktoś wyszył cudowną, migoczącą srebrnymi nićmi taflę wody.
Niewinny jednorożec pochyla się nad nią, jakby chciał zaczerpnąć z jej toni...
— Przestań…
— Tuż obok klęczy jasnowłosy elf z wyciągniętą dłonią.
— Nie chcę tego słuchać… — Wyrwał ręce z uścisku przyjaciela i zatkał sobie
uszy. — Nie chcę, słyszysz?! Nie mów nic więcej! To nieprawda!
— Lantiel, tak mi przykro…
— Kłamiesz! Powiedz, że kłamiesz! To nie może być prawda! Ja bym nigdy, ja bym…
— Już raz prawie go zabiłeś…
Pomimo zatkanych uszu, Lan usłyszał. Ukrył twarz w dłoniach, kołysząc się w tył
i przód jak osierocone, przestraszone dziecko.
— Nie, nie, nie, nienienienienienie… — Tylko to jedno słowo niczym mantra
wydobywało się z jego ust.
— Tak bardzo bym chciał, abyś się w nim nie zakochał. — Errdir usiadł obok
niego, przyciągając do siebie jego dygoczące ciało. — Oddałbym wszystko, aby
zmienić proroctwo, abyście mogli być szczęśliwi. Wybacz mi.
Wieczór dawno już zapadł, a oni nadal trwali w tej samej pozycji. Lantiel
zapadł w dziwny letarg. Nie drżał już, ale jego ciało zwiotczało i zapadło w
stan otępienia. Zaschnięte łzy wyżłobiły bruzdy na jasnych policzkach.
Potargane włosy okrywały smukłe ciało. Oczy elfa pusto wpatrywały się w przestrzeń.
Nie migotała w nich nawet iskra, która świadczyłaby o tym, że jest on świadomy
otaczającego go świata.
Errdir był coraz bardziej przerażony. Ramię już dawno mu ścierpło od
przytulania Lantiela, ale nie ważył się go zabrać. Bał się o tego delikatnego
elfa. Dopiero co prawie zabił swego kochanka, w efekcie czego niemal popełnił
samobójstwo. Potem chwila nadziei, którą musiał odebrać mu poprzez wyznanie
prawdy. Czuł się z tym źle, ale wiedział, że musi. Gdyby Therien teraz pojawił
się w zamku, pomimo tego, że większość ogłosiła go bohaterem, Kael znalazłby
sposób, aby go osądzić i nikt nie podważyłby jego argumentów, bo dowody były
zbyt jednoznaczne. Powinien przez pewien czas pozostać w ukryciu, przynajmniej
dopóki książę nie odzyska przytomności i nie zarządzi inaczej.
— Muszę odejść. — Głos elfa wyrwał go z zamyślenia.
— Nie musisz, przez jakiś czas pozostaniesz w ukryciu. Potem Silvan…
— Muszę, jestem jego przekleństwem. Jest tak ,jak mówiłeś. Prawie go zabiłem.
— Nie możesz się obwiniać, działałeś pod wpływem szoku. — Odsunął go delikatnie
i spojrzał mu w oczy. Wzdrygnął się, gdy dojrzał w nich przejmującą rozpacz.
— Możliwie, ale stanowię zagrożenie. Jestem jak wstrzymany tymczasowo topór
kata, nie mogę czekać, aż opadnie.
— A więc odejdziemy razem.
— Nie, ty zostaniesz.
— O czym ty…
— Znajdę sposób, aby się z tobą skontaktować. — Po raz pierwszy coś żywszego
zamigotało w jego niebieskich oczach. — Zaopiekujesz się nim i nie pozwolisz,
aby cokolwiek mu się stało. Chcę wiedzieć, chcę być pewien, że nic mu nie jest,
że wyzdrowiał, a ty jesteś jedyną osobą, która powie mi prawdę.
— Dokąd pójdziesz, co zrobisz? — Patrzył na niego z lękiem. — Od lat byliśmy
razem, nie chcę cię opuszczać.
— Może wrócę do ojca, a może zaszyję się gdzieś na jakiś czas. Nieważne. Odejdę
jutro z samego rana.
— Nie możesz, jesteś osłabiony, wyprany z magii, twoja rekonwalescencja…
— Nie zmienię zdania. — Uniósł rękę i pogładził delikatne oblicze siedzącego
obok elfa. — Jesteś najlepszym, co mogło mnie spotkać, Errdirze. Jako
przyjaciel… Nie mógłbym sobie wymarzyć nikogo innego. Wiele rzeczy zrozumiałem.
Wiem już, skąd brała się niechęć Kaela. Mogę tylko być mu wdzięczny, że nie
kazał mnie stracić tuż po tym, jak się pojawiłem. Podziękuj mu ode mnie. Dał mi
czas… możliwość przeżycia kilku najpiękniejszych miesięcy. O nic więcej nie
mógłbym prosić.
Dulin zacisnął zęby, usiłując powstrzymać płacz. Był wiekowym elfem, niejedno
już przeżył, ale rozpacz bijąca od tego delikatnego, a jednak niezwykle silnego
młodzieńca, sprawiała, że serce pękało mu na tysiąc kawałków.
— Przygotuję wszystko.
— Dziękuję.
***
Poranek następnego dnia zastał ich na graniach. Lantiel
patrzył na zachód, stojąc na tej samej ścieżce, którą jego ojciec uciekał wraz
z nim ponad trzydzieści lat wcześniej. Wiatr wzmagał się z każdą chwilą,
przenikając przez warstwy ubrań. Odkąd tutaj przyjechał, nie pamiętał tak
chłodnego poranka. Przypiął bukłak z wodą do siodła i poprawił sakwy z
prowiantem.
— Ma na imię Sul*. Należał do…
— Do mnie. — Z cienia wyłoniła się wysoka elfka.
— Kilien — Lantiel drgnął przestraszony.
— Nie bój się. — Podeszła do niego i czule odgarnęła z jego twarzy włosy. — Do
tej pory starałam się cię unikać. Wiedziałam kim jesteś i bałam się, że
wymsknie mi się coś nieopatrznie. — Westchnęła i nagle przytuliła Theriena
mocno. — Pozdrów ojca, bardzo mi go brakuje.
— Znałaś go? — Przyglądał się jej podejrzliwie.
— Mój mały Lan. — Uśmiechnęła się smutno. — Byłam twoją opiekunką, dopóki nie
zniknąłeś tak nagle. Kiedy widziałam, co dzieje się pomiędzy tobą, a księciem…
Myślałam… Miałam nadzieję, że wszystko jako się ułoży, jednak… Najwyraźniej
przeznaczenie ma dla was inne plany.
Odwróciła się i gwizdnęła głośno na palcach. Na niebie pojawił się mały, czarny
punkt, który rósł z każdą chwilą. Po chwili na jej wyciągniętej dłoni siedział
piękny jastrząb. Jego szaropopielate pióra pod brodą przechodziły w lśniącą
biel w poprzeczne prążki. Ostry, hakowaty dziób zwrócony był teraz w stronę
Lantiela, a małe paciorkowate oczy patrzyły na niego uważnie.
— To Tirith**, ma półtora roku i jest jastrzębiem pocztowym. Gdziekolwiek
pójdziesz, on odnajdzie tutaj drogę, a potem do ciebie wróci. Jesteś magiem,
więc nawet nie musisz go szkolić, wyczuje twoją aurę.
— Dajesz mi go? — Zaskoczenie odmalowało się na jego bladej twarzy. Fioletowe
sińce pod oczami świadczyły o wyczerpaniu i długim płaczu.
— To prezent. — Jeszcze raz objęła go mocno, wtulając twarz w jego włosy. — Mam
nadzieję, że kiedyś tu wrócisz. Nie jako zagrożenie, a przyjaciel.
— To niemożliwe, Kilien, i obydwoje dobrze o tym wiemy.
— Nikt nie wie, co będzie za kilkaset lat.
— Jak mówiłaś, przeznaczenia nie da się oszukać.
Odsunęła się i przepuściła stojącego do tej pory z boku Errdira.
— Uważaj na siebie. — Chwycił jego rękę tuż poniżej łokcia.
— Ty również, przyjacielu. — Odwzajemnił uścisk. — Kiedyś się spotkamy.
— Prędzej niż myślisz. Nie sądź, że nie będę cię odwiedzał, gdziekolwiek się
zaszyjesz.
— Mam taką nadzieję. — Uśmiechnął się słabo.
— Będzie mi ciebie brakowało, Lantiel. — Arcymag nie wytrzymał i przyciągnął
elfa do siebie, zamykając go w mocnym uścisku.
— Obiecaj mi, że będziesz szczęśliwy z Kaelem. — Therien kurczowo zacisnął
dłonie na jego szacie.
— Obiecaj, że nie zrobisz niczego nierozważnego. — Odsunął się, patrząc mu
poważnie w oczy.
Skinął głową i odwrócił się w kierunku wierzchowca, chwytając go za wodze.
Tutaj na stromej ścieżce musiał go prowadzić. Spojrzał ostatni raz w kierunku
doliny, zaciskając mocno usta. Przez chwilę wpatrywał się w nią, jakby chciał
zapamiętać każdy szczegół, po czym nagle uniósł głowę i spojrzał w niebo z
delikatnym uśmiechem błąkającym się w kącikach ust.
— Kiedyś powiedziałem mu, że wyjadę, gdy spadnie deszcz — mruknął cicho. —
Dotrzymałem obietnicy. — Pociągnął za wodze, zmuszając konia do ruchu.
Dwie postacie stały na szczycie góry, patrząc za oddalającą się sylwetką.
Krople deszczu stawały się coraz większe i gęstsze, po chwili z nieba spłynęła
pierwsza od miesięcy ulewa, pojąc znękaną ziemię. Z doliny dał się słyszeć
głośny okrzyk radości. Szczęśliwe elfy wybiegały przed domy, tańcząc i
śpiewając ku chwale Torothala.
Maleńka postać na grani przystanęła na chwilę, nasuwając kaptur na długie,
jasne włosy.
Po chwili zniknęła w strugach wody.
— Niebo płacze — szepnęła elfka.
*wiatr
**czujny
Hej,
OdpowiedzUsuńleczy go z czego się cieszę, pragął popełnić samobójstwo, poznał prawdę, kiedy zrozumieją, że w tej przepowiedni chodziło o zakochanie się ich...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia