Obcasy wysokich, zimowych butów zakłócały swym stukotem
ciszę szpitalnych korytarzy, gdy wysoki, jasnowłosy mężczyzna zmierzał w
kierunku izolatki znajdującej się w odległej części świętego Munga. Atak na
Różany Dom nastąpił dwudziestego czwartego grudnia, teraz było południe
dwudziestego siódmego i Draco zdawał sobie sprawę, że czas nie działa na jego
korzyść. Ktokolwiek zorganizował napad, zdążył do tej pory skutecznie zatrzeć
za sobą ślady i szczerze mówiąc Malfoy wątpił, czy w ogóle zdoła dowiedzieć się
czegokolwiek.
Z ogromną niechęcią skręcił w kierunku pokoju, w którym
przetrzymywano Lucjusza i zatrzymał się
zaskoczony. Przed drzwiami nie było nikogo, a przecież aurorzy powinni pilnować
tak niebezpiecznego więźnia. Rozejrzał się dookoła i ostrożnie pchnął okute
metalem drzwi prowadzące do izolatki. Wnętrze tak jak i korytarz było puste.
Łóżko, na którym powinien leżeć jego ojciec, obleczone było czystym
prześcieradłem, a w nogach, złożona w kostkę, leżała kołdra, na niej zaś
poduszka. Pomieszczenie wyglądało, jakby oczekiwało na kolejnego pacjenta i
widać było, że nikt go w tej chwili nie zajmuje.
Zaskoczony zamrugał kilka razy, po czym cofnął się i
ponownie rozejrzał po korytarzu. Nie, nie pomylił się, to było właściwe piętro.
Czyżby Lucjusza przeniesiono?
Odwrócił się na dźwięk rozsuwanych drzwi magicznej windy.
Sam chodził zawsze po schodach, nie lubił ciasnych pomieszczeń z tylko jednym wyjściem.
Być może to paranoja, ale cenił sobie poczucie własnego bezpieczeństwa i
świadomość możliwego odwrotu.
Mężczyzna opuszczający windę, trzymał w ręku jakąś kartę
zdrowia i z nosem zatopionym w danych prawie wpadł na podążającego w jego
kierunku Draco.
— Och, przepraszam. — Magomedyk zatrzymał się, gwałtownie
unosząc głowę znad papierów.
— Lucjusz Malfoy. — Ślizgon ruchem głowy wskazał na pustą
izolatkę, a widząc niezrozumienie w oczach czarodzieja sprecyzował. — Jego sala
jest pusta.
— A tak, zab… — Mężczyzna urwał i spojrzał na niego
badawczo. — Mogę wiedzieć kim pan jest?
— Draco Malfoy, jego syn.
— Przepraszam, oczywiście, że tak. — Magomedyk gorliwie
pokiwał głową. — Zabrano go.
— Przeniesiono na inny odział? — Draco zmrużył podejrzliwie
oczy.
— Nie, nie. Aurorzy zabrali go do ministerstwa, nie wymagał
już opieki medycznej. Nie poinformowano pana? — Złożył papiery i wsunął je do
kieszeni fartucha.
— Najwyraźniej — wycedził w zamyśleniu pocierając kciukiem
podbródek. — Kiedy?
— Nie pamiętam dokładnej daty, ale kilka dni przed
świętami. — Mężczyzna wzruszył ramionami. — Jeżeli ma pan jakieś pytania,
proszę udać się do sekretariatu, być może oni będą bardziej pomocni. Proszę mi
wybaczyć, ale trochę się spieszę. — Machnął ręką w kierunku końca korytarza. —
Mamy kilku poparzonych magicznymi fajerwerkami, a to nawet jeszcze nie
sylwester. — Westchnął, wyraźnie zirytowany bezmyślnością pacjentów.
— Oczywiście, dziękuję za pomoc. — Malfoy przesunął się,
przepuszczając magomedyka. Szybkim krokiem skierował się do wyjścia ze szpitala
i tylko wrodzona godność powstrzymała go przed przeskakiwaniem po trzy schody.
Cholerne ministerstwo i ich tajemnice. Był pewien, że gdy
zabiorą Lucjusza, on jako pierwszy zostanie o tym poinformowany, w końcu był
jego synem. Najwyraźniej aurorzy byli jednak innego zdania, inaczej nie
zostałby postawiony w tej pożałowania godnej sytuacji, w której musiał przyznać
się do własnej niewiedzy przed jakimś podrzędnym magomedykiem. Klnąc w myślach,
szybkim krokiem przemierzył kilka przecznic i zatrzymał się przed niepozorną i
na pierwszy rzut oka popsutą budką telefoniczną. Rozejrzał się dookoła i na
wszelki wypadek rzucił zaklęcie niepozorności na swą własną osobę. Być może na
ulicy nikogo nie było, jednak otaczające go budynki miały okna, z których jakiś
ciekawski mugol mógł zobaczyć coś zupełnie nieodpowiedniego dla swych oczu.
Wszedł do środka i wykręcił na przekrzywionej tarczy znany numer. Po chwili
zjeżdżał już w dół do ministerstwa.
***
— Draco? — Miles Bletchley uniósł głowę znad dokumentów
zaścielających jego biurko i spojrzał na niego z zaskoczeniem. Był typowym
przykładem na to, że nawet Ślizgon może zostać szanowanym aurorem i jako
pierwszy przełamał panujące stereotypy, które większość uczniów domu Slytherina
postrzegały jako przyszłych zwolenników, martwego już na szczęście, Mrocznego
Lorda.
— Witaj Miles. — Malfoy skinął mu głową i bez zaproszenia
zajął miejsce naprzeciw niego, siadając na niewygodnym krześle. — Chcę się
widzieć z moim ojcem.
— Jak zwykle od razu przechodzisz do rzeczy. — Mężczyzna
uśmiechnął się lekko. Był dwa lata starszy od Draco i chłopak zapamiętał go
jako doskonałego obrońcę w quidditchu. — Niestety, nie mogę ci pomóc. — Spoważniał,
rozkładając ręce.
— Nie pieprz, jesteś aurorem, w dodatku to ty wydajesz
zezwolenia na odwiedziny — prychnął z niedowierzaniem. — Muszę z nim
porozmawiać, to ważne.
— Wierzę, ale mówię prawdę, to nie zależy ode mnie. —
Ślizgon skrzywił się lekko. — Twój stary to ważna persona, zajęły się nim
Cienie, a nam kazano się pocałować w dupę. Auror zrobił swoje, auror się nie
wtrąca.
— Cienie? — Oczy Malfoya rozszerzyły się lekko. — Skurwiel
nawet jako więzień trafia na piedestał.
— Tak jakby. Odkąd dostaliśmy wiadomość o przeniesieniu go
ze szpitala, żaden z nas nie widział go na oczy. — Bletchley pominął milczeniem
wypowiedź Draco. Wszyscy wiedzieli, że od czasu wojny, stosunki ojca z synem
oscylowały na granicy nienawiści, o czym sam Lucjusz dowiedział się niestety po
czasie.
— Rozumiem, w takim razie komu mam zapłacić, żeby móc się z
nim zobaczyć? — Malfoy spojrzał na niego uważnie.
— Pewne rzeczy, jak widzę, się nie zmieniają. — Miles
parsknął śmiechem. — Niestety tym razem pieniądze w niczym ci nie pomogą.
Cienie są nieprzekupne, najlepiej zwróć się do Shlacklebolta, z tego co wiem,
on jako jedyny z biura aurorów ma do niego dostęp.
— Jakaś rada? — Draco wstał i skierował się do drzwi.
— Nie próbuj go przekupywać, to nie ten typ. Obrazisz go
tylko.
— Tak, znam go… Coś jeszcze?
— Powodzenia? — Bletchley również się podniósł i podszedł
do jednej z szafek z dokumentami.
— Przyda się. — Malfoy skinął głową i wyszedł na korytarz,
udając się prosto w kierunku biura szefa aurorów.
Sekretarka, młoda kobieta o czarnych włosach upiętych w
nienaganny kok, na jego widok zerwała się z miejsca z radosnym uśmiechem.
— Pan Malfoy — zaświergotała piskliwym głosem. — W czym
mogę panu służyć? — Jej wzrok szybko omiótł jego sylwetkę i powędrował gdzieś w
okolice jego pleców, sprawdzając czy ktoś za nim nie wchodzi.
— Pana Pottera nie ma ze mną — rzucił kpiąco. Na szczęście
kobieta miała na tyle przyzwoitości, by się zarumienić. — Chciałbym zobaczyć się z panem
Shlackleboltem.
— Tak, oczywiście, zaraz go powiadomię. — Zreflektowała się
i rzuciła jakieś niewerbalne zaklęcie w kierunku niedużego kominka, którego
płomienie zabłysły na pomarańczowo. — Szefie, przepraszam, że przeszkadzam, ale
pan Draco Malfoy chciałby się z panem widzieć. — Ogień na powrót przygasł, a
drzwi obok otworzyły się z cichym kliknięciem. — Może pan wejść, pan
Shlacklebolt oczekuje. — Gestem wskazała mu wejście.
Przekroczył próg i rozejrzał się po jasno oświetlonym
wnętrzu. Magiczne okna zajmowały połowę przeciwległej ściany. Za nimi majaczył
jakiś park z odległym zamkiem, stojącym na wzgórzu. Gabinet urządzony był
skromnie, lecz ze smakiem. Jedyną ozdobę stanowiła ogromna ilość roślin, w
których przodowały rozłożyste paprocie i dostosowane do wielkości pokoju palmy.
Czarnoskóry mężczyzna podniósł się z fotela i z wyciągniętą ręką ruszył w
kierunku Ślizgona.
— Draco. — Powitał go z lekkim uśmiechem. W czasie wojny
nie raz pracowali razem i Kingsley traktował go jak jednego ze swoich
podopiecznych. — Co cię do mnie sprowadza?
— Witam, panie Shlacklebolt. — Jego smukła dłoń zniknęła
prawie całkowicie w uścisku. Mężczyzna miał duże, sękate ręce naznaczone
licznymi zgrubieniami. — Powiedziano mi, że może mi pan ułatwić spotkanie z
Lucjuszem.
— Po co chcesz zobaczyć się z ojcem? — Gestem zaprosił go w
głąb pomieszczenia, gdzie znajdowały się dwa duże, obite czarnym aksamitem
fotele.
— To dotyczy naszej rodziny, prywatne sprawy. — Draco
usiadł, poprawiając długą, czarodziejską szatę.
— Przykro mi to mówić, ale jeżeli chodzi o Lucjusza, nic
nie jest sprawą prywatną. — Kingsley zajął miejsce naprzeciwko i różdżką
przywołał czajniczek z parującą herbatą i dwie filiżanki. — Napijesz się?
— Poproszę. — Malfoy przesunął palcami po udzie,
zatrzymując je w okolicach swojego kolana. — Mam do niego kilka pytań,
dotyczących, hmm… — Zawahał się, zastanawiając, ile może wyjawić.
— To pomieszczenie obłożone jest bardzo skomplikowaną
magią. Nic, co w nim powiesz, nie dostanie się do niepowołanych uszu. —
Shlacklebolt podsunął mu napełnioną filiżankę.
Draco uniósł parujące naczynie do ust i spojrzał na
mężczyznę uważnie. Kwestią dni było, kiedy świat czarodziejski dowie się o
istnieniu Samuela. Kiedy opuszczał zamek, Ron i Harry planowali zabranie
chłopca na boisko quidditcha. Co prawda tylko kilkoro dzieci zdecydowało się na
opuszczenie zamku w ten mroźny dzień, jednak wiadomym było, że plotka o chłopcu
już dziś okrąży szkołę, a do czasu wznowienia lekcji, będą o nim widzieli już
wszyscy. Oczywiście nie miał zamiaru opowiadania publice historii dziecka, ale
czuł, że prędzej czy później, będzie musiał zaspokoić ciekawość i położyć kres
spekulacjom. Westchnął i upił łyk aromatycznej herbaty, po czym na pozór spokojnie
odłożył naczynie na stolik.
— W wigilię świąt miało miejsce pewne zdarzenie… Śmiem
przypuszczać, że Lucjusz mógł maczać w nim palce, dlatego chciałbym osobiście z
nim na ten temat porozmawiać — zaczął ostrożnie.
— Zdarzenie? — Kingsley oparł się o zagłówek i splótł ręce
na piersi. — Zechcesz wyjaśnić?
— Mój mąż i ja zostaliśmy zmuszeni do walki z czterema
poszukiwanymi śmierciożercami. — Draco odchrząknął, zastanawiając się, jak w
delikatny sposób przedstawić mężczyźnie obraz sytuacji.
— W wyniku którego śmierć ponieśli Avery i kilku jego
popleczników? — Shlacklebolt zmrużył lekko oczy.
— Jak widzę, jest pan na bieżąco z informacjami. — Skinął
głową.
— Owszem, dostaliśmy anonimowe zawiadomienie o napadzie.
Jednak nie rozumiem, co to ma wspólnego z tobą i panem Potterem. — Mężczyzna
oparł rękę na profilowanym drewnie podłokietnika i nerwowo zabębnił po nim palcami. — Z tego co wiem,
posiadłość, która była celem ataku, należała do niejakiego pana Granda, który
kilka lat temu wyjechał do Tajlandii.
— To prawda. Przed wyjazdem jednak szukał kogoś do opieki
nad domem, a kto lepiej zaopiekuje się pozostawioną nieruchomością, jak nie
rodzina? — Draco spojrzał na niego kpiąco.
— Jak bliska rodzina? — Kingsley uśmiechnął się ponuro.
— Och… — Malfoy machnął lekceważąco ręką. — Każdy z nas
jest jakoś spokrewniony, jakby poszukać dobrze, to nawet pan i ja mieliśmy
zapewne wspólnego przodka… kilka tysięcy lat temu.
— Oczywiście. — Mężczyzna prychnął rozbawiony. — Po co ci
ten dom? O ile wiem, dopóki nie postanowiłeś zmienić stanu cywilnego,
mieszkałeś z matką.
— Mniej więcej.
— Więc?
Draco poruszył się niespokojnie pod bacznym spojrzeniem
mężczyzny.
— To nie ja mieszkałem w Różanym Domu. — Jedyną oznaką jego
zaniepokojenia były lekko zaciśnięte pięści. — Wynająłem go dla mojego brata.
— Brata? — Oczy Kingsleya rozszerzyły się lekko. Poprawił
się na fotelu i pochylił w kierunku Malfoya, przybierając skupiony wyraz
twarzy. — O ile pamiętam, Narcyza i Lucjusz mieli tylko jedno dziecko. Ciebie.
— Jeszcze kilka lat temu również tak myślałem — zgodził się
Draco. — Może powinienem zacząć od początku…
***
Kilkanaście minut później Malfoy skończył opowieść i
zamilkł, unosząc do ust filiżankę letniej już herbaty. W pokoju panowała
zupełna cisza. Kingsley siedział, mechanicznie skubiąc kolczyk w swoim uchu i
patrzył na niego ponuro.
— Jesteś jego prawnym opiekunem? — zapytał po chwili.
— Tak, odpowiednie papiery zostały złożone cztery lata
temu, jednak dzięki uprzejmości mojej kuzynki, trafiły od razu do pudła w
archiwum, gdzie nikt się nimi nie interesował.
— Twoja kuzynka to...?
— Tonks, wtedy jeszcze… — Zamilkł zaciskając mocno usta.
— Tak, rozumiem. — Shlacklebolt pokiwał delikatnie głową. —
Była dobrym człowiekiem i świetnym aurorem.
— To prawda, doceniłem ją zbyt późno, nigdy nie byliśmy ze
sobą blisko. Nasze rodziny… W każdym razie bardzo mi pomogła. — Draco westchnął
i strzepnął z kolana jakiś zabłąkany pyłek. — Teraz pan rozumie dlaczego muszę
koniecznie zobaczyć się z Lucjuszem.
— Tak, rozumiem. — Kingsley podniósł się z fotela i ruszył
w stronę kominka. — Poczekaj tutaj chwilę, zaraz wrócę. — Nie czekając na
zgodę, wrzucił w ogień garść proszku i zniknął w płomieniach.
Draco przez chwilę wpatrywał się w migoczący ogień, po czym
sięgnął po dzbanek i dolał sobie parującej herbaty. Małymi łykami sączył napój,
rozkoszując się jego smakiem i aromatem. Trzymał filiżankę w obu dłoniach,
ogrzewając zziębnięte palce i ignorując to, że gorąca porcelana parzy mu skórę.
Po raz drugi opowiedział tę historię i wcale nie czuł się przez to lepiej.
Jeżeli sądził, że za którymś razem opowieść przestanie wywierać na nim
wrażenie, to bardzo się mylił, bolało tak samo. Samo wspomnienie Samuela
ubranego w szare, lekko przybrudzone ubranie, wychudzonego i tak bardzo
niepewnego, sprawiało, że w jego gardle rodziła się ciężka do przełknięcia
gula. Najgorszy był wyraz jego twarzy… małe dziecko z obliczem, na którym
malował się głód. Głód uczuć, potrzeba dotyku, przytulenia i zapewnienia, że
nie jest samotne, że jest ktoś, dla kogo jest najważniejszy na świecie. Dzieci
nie powinny znać takich uczuć. Dzieci powinny być radosne, żywiołowe, czasami
krnąbrne i nieposłuszne, ciekawskie i pełne życia. Nie powinny wiedzieć, co to
samotność i odrzucenie. Dzieci powinny być niewinne i delikatne, to nie ich
zadaniem jest wyganianie potwora z szafy, od tego są dorośli. Dzieci powinny
czuć się kochane i bezpieczne.
Zacisnął usta. Samuel sprzed czterech lat, a Samuel teraz,
to dwie zupełnie różne osoby. Chociaż czasami… czasami na mgnienie oka
powracała niepewność i w jego wzroku pojawiało się zdziwienie, że jest ktoś,
kto istnieje tylko dla niego. Zdziwienie przechodziło w strach, że to tylko na
chwilę, że może znowu zostanie sam, zgubiony pośród szarych postaci, odrzucony
i niechciany. Draco nauczył się odczytywać z jego twarzy ten wyraz zagubienia i
w takich momentach robił wszystko, aby chłopiec poczuł się najważniejszą osobą
na świecie. Być może przytulanie, głaskanie i szeptanie słów pełnych miłości i
obietnic nie było czymś, co Malfoyowie doceniali, jednak nic go to nie
obchodziło, jeśli w zamian drobna buzia na powrót rozjaśniała się w uśmiechu, a
oczy nabierały tego specyficznego blasku. Mógł być żałosny i ckliwy, mogli mu
zarzucić nadopiekuńczość i zbytnią pobłażliwość. Jeżeli dzięki temu Samuel był
szczęśliwy, było to warte wszystkiego.
Dopił herbatę i odstawił filiżankę na spodeczek. Dziś
chłopiec miał po raz pierwszy wyjść z zamku. Draco naprawdę denerwował się tym
i chciał być wtedy obok niego. Dłuższą chwilę zabrało Harry’emu przekonanie go,
że naprawdę zajmie się wszystkim i będzie miał Samuela na oku. Nie obawiał się,
że dziecku coś może się stać. Zamek był chroniony lepiej niż cokolwiek innego,
a chłopiec nauczony ostrożności. Nie miał wątpliwości, że nigdy nie opuściłby
terenów szkoły bez pozwolenia. To nie o to chodziło. W ogrodach po raz pierwszy
natknie się na uczniów i Draco panicznie się bał, że coś pójdzie nie tak, a
jego tam nie będzie. Dzieci są nieobliczalne, dzieci są okrutne, dzieci ranią
mocniej niż dorośli, bo nie są świadome wagi własnych słów. Co będzie, jeżeli
któreś z nich zada nieodpowiednie pytanie lub zrani go celowo? O tak, on dobrze
wiedział, jak można dopiec komuś słowami, w końcu był w tym mistrzem. Pamięć
podsuwała mu obrazy z przeszłości, kiedy sam wyżywał się w ten sposób na
Weasleyu i Potterze. Ironią losu było, że to właśnie oni mieli dziś chronić
coś, co stało się dla niego najważniejsze. Życie to jednak jeden wielki,
cholerny paradoks.
Kominek zapłonął na zielono i w komnacie pojawił się
Kingsley, przerywając rozmyślania Malfoya.
— Wybacz, że musiałeś czekać. Musiałem się z kimś
skonsultować. — Na twarzy mężczyzny malowało się zmęczenie i jakaś dziwna
niepewność. To właśnie ona najbardziej w tej chwili przestraszyła Draco.
— Co się dzieje? — zapytał ostrzej niż zamierzał.
— To, co powiedziałeś, rzuciło światło na kilka spraw i
postawiło nas w nieco kłopotliwej sytuacji. — Shlacklebolt potarł dłonią gładko
ogoloną głowę i podszedł do barku. — Napijesz się czegoś mocniejszego? Sądzę,
że ci się to przyda.
— Nie, dziękuję. Wolę mieć jasny umysł. — Zmrużył oczy
patrząc na szefa aurorów. Zdecydowanie coś było mocno nie tak. — Załatwił pan
możliwość widzenia z Lucjuszem?
— Widzisz, Draco, to nie takie proste…
— Do cholery, panie Shlacklebolt, to mój ojciec. Właśnie
wyjawiłem panu powody, które… — sapnął zirytowany. — Ja muszę się z nim spotkać. To był zaplanowany atak i
nie chodziło o mnie czy o Pottera, zamachowcy chcieli Samuela! Jedynie Lucjusz
wiedział o jego istnieniu i, jak podejrzewam, tylko on zdawał sobie sprawę z
tego, że chłopiec jest pod moją opieką.
— Twój ojciec od lat wykazywał objawy śpiączki, skąd mógł
wiedzieć, że odnalazłeś dziecko? — Kingsley usiadł ciężko na fotelu, stawiając
przed sobą szklankę z whisky, jednak nawet nie przyłożył jej do ust.
— Powiedziałem mu. Na pewno już wiecie, że pomimo stanu w
jakim się znajdował, miał kontakt z otoczeniem. Słyszał wszystko, co się wokół
niego działo. — Draco skrzywił się lekko na własną bezmyślność. — Dzień przed
ślubem byłem u niego i… No cóż, sądzę, że dowiedział się ode mnie kilku
nieprzyjemnych rzeczy na swój temat, w tym i o dziecku.
— A więc wiedział… Ktoś jeszcze?
— Tak, Harry i Severus i jeżeli zarzuci pan któremukolwiek
z nich zdradę to… — Uniósł gwałtownie ręce w geście irytacji.
— Oczywiście, że nie — żachnął się mężczyzna. — Musiałem
zadać ci to pytanie.
— Tak, musiał pan, a teraz żądam wyjaśnień, dlaczego w takiej
sytuacji utrudniacie mi widzenie? Do cholery, może pan pójść tam ze mną, nie
mam już nic do ukrycia!
— Mówiłem ci, to nie takie proste. — Kingsley przesunął
szklankę po blacie, patrząc w bursztynowy płyn.
— Nie, to bardzo proste. Jest pan szefem biura aurorów, do
kogo jeszcze mam się zwrócić, do samego ministra?
— Minister też ci nie pomoże… — Mężczyzna odchylił się i
potarł palcami kąciki oczu. — Prawda jest taka,
że… Nie mamy pojęcia, gdzie w tej chwili jest twój ojciec.
— Słu… — Draco urwał w połowie, czując, jak coś straszliwie
ścisnęło go za gardło. Chociażby chciał, w tej jednej chwili nie mógłby
wyksztusić z siebie żadnego słowa. Tysiące pytań przemknęło mu przez głowę,
jednak żadnego nie zapamiętał. Uczuciem, które w tej chwili wysunęło się na
pierwszy plan był niczym nieokiełznany strach. Przerażenie, które zimnymi
mackami powoli obejmowało jego zesztywniałe nagle ciało, sprawiając, że prawie
czuł, jak jego plecy stają się lepkie i wilgotne od zimnego potu, zdającego się pokrywać jego skórę w niemożliwie wręcz
przyspieszonym tempie. — Jak to? — Z jego ust wydobyły się tylko te dwa słowa.
Po raz pierwszy czuł, że nie może skonstruować żadnego poprawnego zdania i to
też było na swój sposób upiorne uczucie.
— Lucjusz nigdy nie dotarł do ministerstwa. W dniu, w
którym miał opuścić izolatkę, po opadnięciu osłon uciekł za pomocą przemyślnie
ukrytego świstoklika. — Shlacklebolt odwrócił głowę, wyraźnie unikając jego
spojrzenia.
— Świstoklika? Nie przeszukaliście go? — Draco zaczął
powoli odzyskiwać panowanie nad sobą. Odruchowo wytarł wilgotne dłonie w
materiał spodni, krzywiąc się przy tym mimowolnie.
— Oczywiście, że przeszukaliśmy — żachnął się mężczyzna. —
Za kogo nas bierzesz.
— Jednak niedostatecznie!
— Ktoś… Ktoś najwyraźniej musiał mu go dostarczyć. —
Kingsley uważnie wpatrywał się w nienaruszony nadal trunek.
— Ktoś? Macie podejrzanego? — Malfoy ze wszystkich sił
starał się zdusić, narastający gdzieś w głębi płuc, krzyk frustracji.
— Przez pewien czas wszystko wskazywało na Dawlisha. — Na
twarzy Shlacklebolta odmalowało się zmęczenie.
— Przesłuchaliście go?
— Chcieliśmy, jednak… no cóż, trzy dni po ucieczce twojego
ojca zwłoki Dawlisha znaleziono w jednym ze śmietników w nieuczęszczanym zaułku
Nokturnu. Stan jego ciała wskazywał na to, że
śmierć nastąpiła kilka dni przed owym nieszczęsnym incydentem. Ktoś, kto
podając się za niego, przybył do szpitala, był najprawdopodobniej pod
działaniem eliksiru wielosokowego.
— Dawlish… znałem go. Dopóki nie okazało się, że Lucjusz
jest naprawdę śmierciożercą, był częstym gościem w naszym domu. Później odciął
się od nas, uznając naszą rodzinę za zdrajców. — Uniósł gwałtownie głowę i
spojrzał ostro na mężczyznę. — Kiedy zamierzaliście mi powiedzieć?!
— Sądziliśmy, że szybko sami sobie z tym poradzimy. —
Kingsley przygryzł wargę, prostując się jednocześnie, jakby przygotowywał się
na odparcie zarzutów.
— Mógłbym was zaskarżyć! — Draco poderwał się z fotela,
czując, jak przyczajona furia zalegająca do tej pory w jego wnętrzu powoli
wydostaje się na zewnątrz. — Naraziliście mnie i bliskie mi osoby! Wasza
niekompetencja mogła doprowadzić do czyjejś śmierci! — Pochylił się do przodu,
opierając dłonie na chłodnym blacie. — Doskonale zdaje pan sobie sprawę, że
Lucjusz nie wybacza, a mnie uważa za zdrajcę krwi! Na co do cholery
czekaliście? Aż dostanę w plecy Avadą? Ja albo Harry? Jak pan myśli, jak
zareagował mój ojciec na moje małżeństwo z Potterem?!
— Doszliśmy do wniosku, że jesteście bezpieczni za murami
Emeraldfog. — Shlacklebolt bronił się słabo. Od początku był przeciwny
zatajeniu przed Draco ucieczki starego Malfoya, jednak teraz zwalanie winy na
Cienia i niewymownych w niczym nie poprawiłoby sytuacji.
— Bezpieczni?! Zdaje pan sobie sprawę, że, nie wiedząc o
niczym, spokojnie opuszczaliśmy zamek? Merlinie! Harry był sam na Pokątnej, ja
w rodzinnej posiadłości mojej matki! Przecież on… przecież… Kurwa mać! —
Uderzył ręką w stół i odwrócił się gwałtownie od mężczyzny. Miał nieodpartą
ochotę coś rozwalić, a twarz szefa aurorów była pierwszą rzeczą, która przyszła
mu na myśl.
— Rozumiem, że jesteś zdenerwowany, jednak obłożyliśmy cały
obszar wokół zamku zaklęciami śledzącymi ustawionymi na magię Lucjusza, gdyby
tylko pojawił się w jego pobliżu…
— Gówno by wam to dało. — Draco odwrócił się w jego stronę
sycząc wściekle. — To Lucjusz Malfoy do cholery! Sądzi pan, że określenie
„prawa ręka Voldemorta” było używane przez przypadek?! To jeden z
najpotężniejszych i najbardziej niebezpiecznych czarodziei. Zna więcej
czarnomagicznych zaklęć, niż niejedna cholerna księga! W zamku był bal, mógł
się na nim pojawić, mógł… Merlinie, tam były dzieci! Pan tam był!
— I oczywiście dokładnie sprawdziłem poziom zabezpieczeń,
jakie umieściliście na zaproszeniach. Nikt nie mógł przybyć na przyjęcie,
zaproszenie reagowało na konkretne osoby.
— Oczywiście, ale to my o tym pomyśleliśmy! W dodatku, kiedy
pan to sprawdził? Zdaje pan sobie sprawę, ile osób je otrzymało, poza panem?
Zanim ty doszedłeś do tego, że są bezpieczne, on już mógł je mieć w ręce i
odpowiednio się przygotować. A gdyby nie były zabezpieczone? Zamierzaliście nas
uprzedzić?! — W stanie silnego wzburzenia Draco przestał zważać na formy
grzecznościowe. Miał gdzieś, czy ujdzie mu to płazem, czy też szef aurorów się
obrazi.
— Oczywiście, bezpieczeństwo…
— Bezpieczeństwo? Wasze rozumienie tego słowa jest zupełnie
różne od mojego.
— Cały czas monitorujemy jego magię. Jeżeli kiedykolwiek
rzuci jakieś zaklęcie, będziemy wiedzieli, gdzie się znajduje. — Kingsley
również się podniósł, patrząc z udanym spokojem na miotającego się przed nim
mężczyznę.
— Proszę mnie nie rozśmieszać. Odpowiednio zmodyfikowane
osłony potrafią stłumić każdą formę magii. W odpowiednich warunkach Lucjusz
może rzucić niewybaczalne, a wy nie będziecie o tym wiedzieć. On nie jest
głupcem, nie wyjdzie na otwartą przestrzeń i nie będzie miotał zaklęciami na
prawo i lewo. Lucjusz to przebiegły drań, ukryje się i zgromadzi wokół siebie
oddanych mu ludzi, a wtedy… Wtedy niech nas Salazar ma w swej opiece. Możecie
zabezpieczać się do woli, możecie śledzić połączenia sieci fiuu, a to i tak
będzie nieskuteczne. Sieć reaguje na rzucającego proszek i wypowiadającego
miejsce przemieszczenia. Lucjusz może wylądować w samym środku pańskiej
sypialni, jeżeli tylko ktoś zamiast niego wrzuci proszek do nieodpowiednio
zabezpieczonego kominka!
— Emeraldfog, jak sądzę, ma stałe zabezpieczenia. —
Shlacklebolt usiadł na powrót, zmęczony krzykami młodego Malfoya.
— Oczywiście, nie jesteśmy głupcami. Większość domów ma
nałożone zabezpieczenia. Niemniej, Lucjusz spokojnie może wylądować w każdym z
publicznych miejsc i nie będziecie o tym wiedzieć — prychnął.
— Wszystko to jest mi bardzo dobrze znane, panie Malfoy. —
Po raz pierwszy tego dnia, auror zwrócił się do niego oficjalnie i to trochę
otrzeźwiło Draco. Nabrał powietrza i powoli zaczął się uspokajać, przynajmniej
na tyle, aby nie pozwolić sobie na dalsze krzyki.
— Dobrze. — Usiadł z powrotem na fotelu. — Czy moja matka
wie już o zniknięciu Lucjusza?
— Nie, nie poinformowaliśmy jej o tym.
— I dobrze, uważam, że powinna pozostawać w nieświadomości
jak najdłużej. Darzy ojca niesamowitą estymą i gdyby wiedziała, że jest na
wolności, zrobiłaby wszystko aby mu pomóc. — Skinął głową. — W takim jednak razie, będę musiał sam udać
się do Malfoy Manor i przeszukać go dokładnie.
— To nie będzie konieczne. — Shlacklebolt w końcu pozwolił
sobie na niewielkie odprężenie. — Wszystkie posiadłości należące do twoich
rodziców zostały już przeszukane w każdym calu.
— Jakim cudem? Aby się dostać do któregokolwiek z nich,
trzeba być uwzględnionym w magii ochronnej domu. Po wojnie osobiście wraz z
matką zmieniłem zależności obwodów i tylko nieliczna i dobrze znana nam obojgu
grupa ludzi ma do nich bezpośredni dostęp. — Draco spojrzał na niego
zaskoczony.
— To prawda. — Mężczyzna uśmiechnął się prawie
niezauważalnie. — Możesz być zaskoczony, ale nie jesteśmy tak nieudolni, jak to
w tej chwili wygląda. Wśród wielu znanych ci osób znajdują się zarówno
animagowie jak i niewymowni. Wojna się skończyła, lecz my nadal potrzebujemy
swoich szpiegów. To, że nawet ktoś taki jak ty nie zdaje sobie z tego sprawy,
utwierdza nas tylko w przekonaniu, że wybraliśmy do tej pracy wyjątkowych
ludzi.
— Przynajmniej to jedno wam się udało. — Draco przebiegł w
myślach osoby, które miały dostęp do jego domów i nie naruszały przy tym
obwodów. Była to naprawdę nieliczna grupa ludzi i większość stanowili jego
szkolni koledzy i kilku znajomych matki. Cóż, jakoś nie mógł sobie wyobrazić
Pansy czy Zabiniego jako tajnych agentów ministerstwa, ale w tej sytuacji
niczego nie mógł być pewien. Nie zamierzał jednak się w to zagłębiać. Dopóki
ich praca nie kolidowała z przyjaźnią, mógł im tylko życzyć powodzenia. — Co
teraz? — zapytał dolewając sobie herbaty.
— Cóż, będziemy nadal go szukać. Do tego czasu
sugerowałbym, aby Samuel nie opuszczał terenów zamku. Dopóki znajduje się w
jego obwodach, jest bezpieczny. To samo dotyczy ciebie i Harry’ego. Sądzę, że
ogrody i przyległości są objęte magią ochronną i nikt niepowołany nie ma do
nich dostępu.
— Nie musi pan o to pytać, to podstawowa procedura. — Draco
łypnął na niego znad maleńkiej filiżanki.
— Doskonale, skoro w Hogwardzie uczniowie przez tyle lat
byli bezpieczni przed samym Czarnym Panem, sądzę, że Lucjusz nie będzie
większym wyzwaniem niż on.
— Lucjusz może polować tylko na jedno dziecko, to ułatwia
mu trochę zadanie. — Ślizgon nie był do końca przekonany.
— Oczywiście, a Voldemort polował tylko na Harry’ego
Pottera. Przynajmniej, jeżeli chodzi o mieszkańców szkoły. Uprzedzając twoje
kolejne wątpliwości, te dwie sytuacje są do siebie, wbrew pozorom, bardzo
podobne. Czarny Pan czyhał na Wybrańca, którego ochraniał niezwykle potężny
Dumbledore, Snape i bariery Hogwartu, praktycznie niepokonane. Na Samuela czyha
niebezpieczeństwo w postaci Lucjusza. Pieczę nad chłopcem ma sam Harry, ty i
jak sądzę Snape. W dodatku śmiem twierdzić, że bariery Emeraldfog dzięki magii
krwi Złotego Chłopca, a także przodków Albusa, są o wiele potężniejsze od
wszystkich jakie znamy. — Odetchnął i spojrzał na Draco z namysłem. — W
dodatku, nie mamy dowodów na to, że to Lucjusz stoi za zamachem.
— Zbieżność w czasie jest wystarczającym dowodem.
— To jednak nadal tylko domysły. — Kingsley wstał i ruszył
ku wyjściu. — Chodź ze mną, chciałbym coś sprawdzić.
***
Podziemia, w których mieściło się archiwum, były oświetlone
mdłym światłem magicznych pochodni. Panował tutaj lekki zaduch, a suche
powietrze przy dłuższym przebywaniu powodowało uczucie lekkiego drapania w
gardle. Shlacklebolt otworzył jedne z drzwi i wszedł do ogromnej, magicznie
powiększonej komnaty, której głównym wyposażeniem były długie i wysokie regały,
na których spoczywało tysiące teczek z aktami.
— Czego szukamy? — Draco rozejrzał się dookoła, niemal
czując, jak wszędobylski kurz oblepia jego obranie.
— Aktu zatwierdzającego cię jako prawnego opiekuna Samuela.
Być może dzięki temu dowiemy się, kto jeszcze wiedział o istnieniu chłopca. —
Kingsley poszedł wzdłuż jednego z regałów, kierując się lekko opalizującymi
literami alfabetu, które wskazywały na umieszczenie poszczególnych teczek. —
Malfoy, Malfoy, Mal… O! — Wyciągnął jedną z teczek i przeglądnął ją
pospiesznie. — Dziwne.
— Hmm? — Draco zbliżył się i zajrzał mu przez ramię. — Akt
mojego urodzenia, akt przyjęcia do szkoły magii, akt ukończenia… Nie widzę
dokumentów z sierocińca i ślubnych.
— Och, papiery dotyczące twojego związku małżeńskiego trafią
tutaj dopiero po trzech latach. Wszystkie wcześniejsze znajdują się w innej
sekcji. — Mężczyzna jeszcze raz przeglądnął teczkę i odłożył ją na miejsce,
marszcząc przy tym w zamyśleniu brwi.
— No dobrze, w takim razie dokumenty o pokrewieństwie i przejęciu
opieki nad dzieckiem powinny już tutaj być. — Draco przesunął opuszkiem palca
po grzbiecie teczki, na której słabym błękitem pulsowało jego nazwisko.
— Tak, to zastanawiające. — Kingsley ruszył w kierunku
wyjścia, lecz zamiast na zewnątrz skierował się do jednych z bocznych drzwi
znajdujących się w pomieszczeniu. — Sulivan. — Skinął głową siedzącemu przy
biurku okularnikowi. — Gdzie znajdę dokumenty świadczące o pokrewieństwie i prawach
opieki?
Mężczyzna uniósł głowę znad jakichś papierów i spojrzał na
nich zaczerwienionymi od pracy oczami.
— Pokrewieństwo… — Zamrugał kilka razy, po czym zdjął
okulary i przetarł palcami oczy. — Cholera, ktoś powinien mi płacić szkodliwe. —
Łyknął coś z butelki stojącej po jego lewej ręce. — Eliksir wyostrzający wzrok.
Smakuje paskudnie, ale przynajmniej działa. Hmm… — Odsunął jedną z szuflad. —
Związki rodzinne… Tak, przeniesiono.
— Dokąd?
— Sekcja piąta, blok czternasty. Opiekun… — Przewrócił
kilka kartek, po czym zamachał jedną z nich triumfalnie. — Ginewra Weasley.
Hej,
OdpowiedzUsuńkońcówka bardzo zaostrza apetyt, Draco powiedział o co chodzi dokładnie, i to jak martwi się też o Harrego...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia