Pogranicze stało w ogniu,
smród spalonych wiosek, jęki rannych i krzyki walczących mieszały się z
chrapliwymi głosami orków, które w desperacji przetrząsały osiedla w
poszukiwaniu wody.
Susza stała się przyczyną gwałtów, grabieży i mordów. Nikt już nie czuł się
bezpieczny, w dodatku zaraza w końcu stała się faktem i zaczęła zbierać swe
krwawe żniwo, pośród drgającego od upału powietrza.
Silvan stał na szczycie wzgórza porośniętego suchą, łamliwą trawą i ze złością
wpatrywał się w ruiny kolejnej zniszczonej wioski. Nad leżącymi bezładnie
ciałami krążyły sępy, idealnie wpasowując się z ten makabryczny obrazek.
— Znowu przybyliśmy za późno — warknął pociągając mocniej cugle przebierającego
nogami konia. — Czasami mam wrażenie, że grabieżcy doskonale znają trasę
naszych patroli i omijają nas bez większych problemów.
— Wiedziałeś, że do tego dojdzie. — Dowódca straży, wysoki elf o piwnych oczach
spojrzał na niego ponuro. — Musisz wydać rozkaz zamknięcia przełęczy.
— To nie takie proste…
— To koniecznie, jeżeli chcesz obronić miasto. Uchodźcy rozbijają obozy pod
murami, czując się bezpieczniej przy nas. Jest ich coraz więcej, tylko czekać,
aż bandyci zwietrzą okazję i zaatakują. — Uniósł rękę i dał znak stojącym z
tyłu elfom. Długie, cisowe łuki napięły się pod ich wprawnymi dłońmi i grad
płonących strzał poszybował w kierunku wymarłej wioski. Po chwili w niebo
uniósł się czarny, smolisty dym. Już nie grzebali zmarłych, nie zbliżali się, z
daleka załatwiali swą powinność, unikając zagrożenia. — Zadajesz sobie sprawę,
że spanikowany tłum rzuci się wtedy do centrum miasta, siejąc chaos.
— Dopóki są zdrowi, nic nam nie grozi, potrafimy się obronić. — Silvan ponuro
wpatrywał się w migoczące płomienie, zakrywając twarz przed smrodem palących
się ciał.
— Książę, naprawdę nie chciałbym podważać twych decyzji, jednak z każdym dniem
napływają nowi. Endolrien wydaje im się ostatnim przyczółkiem nadziei, jak
sądzisz, ile czasu upłynie nim przybędzie ktoś chory? Zaraza skrada się jak
lis, niezauważona, podstępna i niosąca śmierć.
— Elbereth nas ochroni.
— Chciałbym mieć twoją nadzieję. — Elf skłonił głowę i zawrócił konia, dając
znak do odwrotu. Ithildin jeszcze przez chwilę stał na wzgórzu, nie mogąc
oderwać wzroku od płomieni pożerających to, co kiedyś było kwitnącą życiem
osadą, po czym dołączył do swego oddziału.
***
Lantiel przetarł oczy, odsuwając od siebie zmęczenie. Jego
magia drgała niespokojnie pod skórą, gdy wolnym krokiem kierował się ku domom
położonym najbliżej przełęczy. Coraz trudniej było odnajdywać żyły wodne, a
jeżeli już na jakieś trafiali, trzeba było kopać coraz głębiej i nie raz
znajdowano tylko resztki zamulonej breji.
Czuł się coraz mniej potrzebny, a bezradność odbierała mu resztki sił. Kątem
oka obserwował Istis, która w cienkiej, płóciennej sukience z koszem pod pachą
przemierzała małą, spaloną słońcem łąkę, poszukując resztek wysuszonych upałem
ziół.
Westchnął z rezygnacją. Ciężko było nie lubić tej elfki. Zawsze uśmiechnięta,
chętna do pomocy, z dobrym słowem na ustach. Nawet teraz, gdy jej włosy były
niedbale upięte, a dłonie pobrudzone ziemią, jej uroda wydawała się nic sobie
nie robić z przeciwności losu i jak magnes przyciągała spojrzenia.
Czuł się winny. Winny zdradzie, oszustwu i zachłanności z jaką starał się
zabierać każdą wolną chwilę Silvanowi, byle ten nie zbliżał się do niej. Bał
się, że mężczyzna w końcu dostrzeże skarb, jakim jest jego przyszła żona i
odwróci się od niego, uświadamiając sobie ile może stracić.
To nie było przyjemne uczucie, wyniszczało go od środka, jednak nie potrafił
sobie z nim poradzić. Tocząc nieustanną walkę z własnym sumieniem, absorbował
czas księcia, usiłując przekonać sam siebie, że nie robi niczego złego. W końcu
Istis była przeznaczona Ithildinowi, spędzą razem całe życie, a on? Naprzeciwko
dekad, które na nią czekały u boku Silvana, on miał tylko chwilę i usiłował z
tej chwili wyrwać to co najlepsze, aby później mieć co pielęgnować w samotne
noce, które nadejdą. To uczucie od początku było skazane na porażkę, stał na
straconej pozycji, czy więc dziwnym było to, że chciał uszczknąć dla siebie
chociaż trochę tego ciepła, które tak chętnie ofiarował mu jego kochanek?
Krzyki przy wjeździe do miasta oderwały jego uwagę od dziewczyny i użalania się
nad własnym losem. Odwrócił głowę i szybkim krokiem ruszył w kierunku
dochodzących głosów.
Już z daleka widział, że stało się coś złego. Strażnicy w pełnym rynsztunku
zsiadali z koni, ciągnąc za sobą prowizorycznie splecione nosze, na których
ktoś leżał. Targnięty złym przeczuciem, rzucił się w ich kierunku, roztrącając
zbierającą się gawiedź.
— Silvan! — krzyknął, przypadając do leżącego mężczyzny. Jego twarz zdobiła
zakrzepnięta krew, a oczy były zamknięte. — Co się stało? — Niecierpliwie,
drżącymi rękami, odgarnął splątane włosy z czoła księcia, przyglądając się
rozcięciu na czole.
— Bandyci zastawili pułapkę. — Chrapliwym głosem odezwał się stojący najbliżej
elf. — Spuszczono nam lawinę na głowy, gdy przejeżdżaliśmy między górami, jeden
z kamieni uderzył księcia w skroń. Myślimy, że nic mu nie będzie, ale jest
nieprzytomny i powinien zobaczyć go medyk.
— Silvan, ocknij się. — Lantiel z lękiem gładził policzek księcia, zupełnie
zapominając o otaczających ich elfach. — Otwórz oczy i spójrz na mnie, nie rób
mi tego. — Jego cichy urywany głos był mało co słyszalny, gdy w akcie paniki i
przerażenia, pochylał się nad kochankiem.
— Odsuń się proszę, zabierzemy go do Caldaina, trzeba to opatrzyć. — Drobna,
kobieca dłoń spoczęła, na jego ręce, która nieprzerwanie gładziła policzek
leżącego. — Zajmę się nim.
Uniósł głowę i jego szkliste, nieszczęśliwe spojrzenie spotkało się z zielonymi
oczami stojącej obok Istis. Dziewczyna była blada, lecz spokojna.
Pokręcił głową, mocniej chwytając się noszy.
— Nie…
— Therien, daj nam się nim zająć. Wróć do siebie, w niczym nie pomożesz —
mruknęła, dając znak żołnierzom, aby zabrali księcia do twierdzy.
— Dlaczego jesteś tak strasznie chłodna! To twój narzeczony! — Lantiel znajdował
się w innym świecie, przerażenie odebrało mu zdolność logicznego myślenia,
patrzył na nią oskarżycielsko.
— Moja panika w niczym mu nie pomoże. Dowódca oddziału powiedział, że to tylko
powierzchowna rana, zajęliby się nią na miejscu, gdyby nie to, że bali się
powtórnego ataku i nie znali liczebności wroga.
— Nie kochasz go — syknął, patrząc jak elfy oddalają się, niosąc Silvana w
kierunku chaty, w której pracował Caldain.
— Nic o mnie nie wiesz — westchnęła. — Tam gdzie mieszkam, nauczyliśmy się żyć
w ciągłym zagrożeniu. Moja matka od dziecka przygotowywała mnie do roli
zielarki. Napady orków, trolli, goblinów, przez czas mojego dzieciństwa były
czymś, co zdarzało się co najmniej raz w miesiącu. Panika to ostatnie czego
potrzebują ranni… Nawet ci, których kochamy.
— To… to…
— Lantiel. — Czyjaś dłoń spoczęła na jego ramieniu. — Daj Istis zająć się swoją
pracą, ona teraz jest bardziej potrzebna Silvanowi niż ty, musi zająć się
pomocą Caldainowi.
Odwrócił się i błędnym wzrokiem spojrzał na stojącego za nim Errdira.
— Bardziej potrzebna… — szepnął patrząc za oddalającą się szybkim krokiem
kobietą. Czuł się taki zbyteczny. Panika, oto czym się wykazał. Nawet nie mógł
być przy nim, no bo jako kto? A ona… Tam było jej miejsce.
Bolało.
***
— Coś ty sobie myślał! — Ostry głos maga, dudnił mu w głowie, gdy ten podawał
mu wino zaprawione ziołami uspokajającymi.
— …
— Nigdy nie widziałem, abyś do tego stopnia stracił nad sobą panowanie! Mało
brakowało, a zacząłbyś wyznawać mu dozgonną miłość i to przy tych wszystkich
elfach!
— Co z nim? — zapytał, jakby nie słyszał potępiających słów przyjaciela.
— Ocknął się już i wszystkich łaja za zamieszanie. — Errdir usiadł na łóżku
patrząc na niego groźnie. — To nie było mądre. Odsłoniłeś się zupełnie.
— Była taka zimna…
— Nie, była przestraszona, ale zachowała spokój. Gdybyś uważniej się jej
przyjrzał, zauważyłbyś to, ale ty wolałeś oskarżenia. Pokazała wszystkim, że
jest godną żoną dla księcia, lepszą od panikującego elfa.
Lantiel spuścił głowę zawstydzony. Bogowie, zachował się jak głupiec. Nie miał
nic na swoje usprawiedliwienie, może poza tym, że to nie oni mają sny, które
kończą się śmiercią Silvana. To nie oni obdarzeni zostali przeklętą mocą
wieszcza. To nie oni maja krew na rękach… i nie oni kochają tak bardzo, że brak
tchu.
— Jestem idiotą.
— W tej chwili naprawdę trudno mi się z tobą nie zgodzić.
Therien odstawił kielich z winem i zmęczonym wzrokiem, godnym tysiącletniego
elfa, spojrzał na maga.
— Silvan poprosił mnie, abym z nim został. — Przez chwilę obserwował zmiany
zachodzące na twarzy przyjaciela. — Chciał, abym był z nim jako jego kochanek.
— I? Co odpowiedziałeś? — Errdir patrzył na niego w napięciu.
— Zgodziłem się zostać do ślubu.
— Wiesz na co się skazujesz? — Mag sięgnął po kielich i w roztargnieniu dopił
resztę uspokajającego napoju.
— Będę z nim najdłużej jak mogę.
— Będziesz cierpiał. Kiedy masz zamiar odejść? Po złożonej przysiędze? Gdy
pójdą do łożnicy? Opuścisz mury miasta, zastanawiając się, czy jeszcze myśli o
tobie, czy może już zatracił się w słodkich objęciach swej uroczej żony?
— Jesteś okrutny. — Lantiel skrzywił się i cofnął pod naporem tych słów.
— Szczery, przyjaźń zobowiązuje. Nie będę ci mówił o wiecznej miłości, bo nie
to czeka cię z Silvanem. Im dłużej zostajesz, tym bardziej się w nim
zakochujesz.
— Bardziej już się nie da…
— Tego się obawiałem. — Errdir wstał i podszedł do młodego maga. Objął go
ramieniem i pogłaskał po jasnych, platynowych włosach. — Odejdź, odejdź teraz,
póki jeszcze masz na to siłę, póki twoja ścieżka ma jeszcze rozgałęzienia. Nie
skazuj się na banicje. Wiesz jak kończą elfy zaślepione miłością. Nie jesteśmy
tak twardzi jak inne rasy, nie pozwól szaleństwu ogarnąć twego umysłu. Myślisz,
że będziesz potrafił żyć z dala od niego i zapomnieć? Im dłużej trwasz w tym
związku, tym bardziej zatracasz swą duszę, w końcu ją rozerwiesz, a wtedy
skończysz gdzieś jako pustelnik, przez dekady rozpamiętywając to co straciłeś,
aż w końcu się poddasz i przejdziesz na drugą stronę. Złamany i rozgoryczony,
nie do Arkadii, a do Krainy Cieni, jako kolejny jęczący i snujący się pośród
mgieł przeszłości.
Lantiel mruknął coś pod nosem, szarpiąc nerwowo szarfę swej tuniki. Dotyk maga
sprawiał, że mięśnie jego ramion powoli się rozluźniały, lecz słowa bolały
okrutnie, zwłaszcza, że zdawał sobie sprawę z tego, iż Dulin ma rację.
— Nie dam rady, to tak jakbym sam wcześniej skazywał się na cierpienie. Muszę
wziąć z tego jak najwięcej. Jeżeli potem mam żyć samotnie, to przynajmniej
mogąc się karmić wspomnieniami.
Errdir westchnął i zacisnął dłoń na jego włosach, nie raniąc go jednak. Czuł
się zupełnie bezsilny. Nie potrafił skłonić Lantiela do odejścia i zapomnienia.
Wiedza jaką teraz posiadał, również nie ułatwiała sytuacji. Obawiał się
najgorszego. W głęboki strach wpędzała go myśl, że przepowiednia się spełni i
Therien w szale zazdrości naprawdę doprowadzi do tragedii. Znał go nie od dziś,
podziwiał za spokój i opanowanie, jednak w tej sytuacji… Zamknął oczy w duchu
błagając wszystkie bóstwa, aby oszczędziły cierpienia zarówno Lantielowi, jak i
Silvanowi, nie zasługiwali na to, co szykował im los.
— Idź odpocznij, obudzę cię na kolację. — Puścił jego włosy i poklepał go lekko
po ramieniu, po czym skierował się do wyjścia.
Therien siedział chwilę, wsłuchując się w oddalające się wolno kroki Errdira,
gdy tylko ucichły, wstał i szybko podszedł do drzwi, wyglądając ostrożnie na
korytarz.
***
Silvan od ponad dwóch godzin klął leżąc w łóżku, okład na
zranione czoło zerwał już chwilę temu i teraz niecierpliwie gładził palcami
wąską, czerwoną kreskę nad lewą skronią. Tyle hałasu o nic, tak jakby nigdy nie
oberwał kamieniem. Odzyskał przytomność zaraz po przeniesieniu do izby chorych
i przez pół godziny kłócił się z Caldainem, który uparł się zatrzymać go tutaj
na noc, jakby nie było wiele ważniejszych rzeczy do zrobienia. Westchnął cicho
i opadł na poduszki. Właściwie mógłby wrócić do swojej sypialni, ale awantura
jaką urządziłaby mu Liriel nie była tego warta. Drzwi skrzypnęły lekko i do
środka wsunęła się jasna głowa Lantiela.
— Wreszcie ktoś normalny — mruknął. — Wchodź, nikogo nie ma, pewnie już wszyscy
śpią.
Therien powoli podszedł do łóżka i usiadł ostrożnie na posłaniu, przyglądając
leżącemu badawczo.
— Nic mi nie jest, nie musisz obrzucać mnie takim spojrzeniem, jeszcze nie
umarłem.
— Nie mów tak. — Lan, pochylił się i odgarnął mu z czoła ciemne kosmyki,
uważnie przyglądając się zranieniu. — Wystraszyłeś mnie…
— Proszę, naprawdę nie wiem co w was wstąpiło, nic się nie stało, zwykłe
draśnięcie. — Silvan skrzywił się z irytacją.
— Nie wiesz jak wyglądałeś, gdy cię przywieźli…
— Wyobrażam sobie. — Mężczyzna przewrócił oczami. — Czuję się dobrze, jutro
będę jak nowonarodzony. Chodź do mnie. — Pociągnął go za rękę, sprawiając, że
elf przylgnął do jego boku, kładąc się na łóżku, z nogami spuszczonymi na
podłogę. — Cały dzień cię nie widziałem.
— Najpierw byłeś na patrolu, potem ten wypadek… a potem… nie chciałem robić
zamieszania, wystarczająco wiele osób cię odwiedzało.
— Czekałem tylko na jedną. — Przesunął nosem po jego włosach. — Jak ci minął
dzień?
— Coraz trudniej znaleźć wodę. — Lantiel westchnął i objął go ręką w pasie,
rozkoszując się bliskością i zapachem Księcia. — Dziś tylko dwie studnie
nadawały się do użytku. Kopiemy, a odkrywamy tylko szlam, niedługo niczego nie
znajdziemy. Errdir mówi, że jeżeli do dwóch tygodni nie spadnie deszcz,
podzielimy los pozostałych.
— Mamy dwóch magów wody, a cierpimy z powodu jej braku. — Silvan przesunął
dłonią po jego plecach, pieszcząc go lekko przez cienki materiał tuniki.
— Magów, nie cudotwórców. Nie da się wyczarować czegoś z niczego. Mogę stworzyć
potężną falę na środku lasu, to nie trudne, gdy wokół wszystko po części
zawiera wodę. Niestety nie przywołam nawet kropli, gdy pod stopami mam
pustynię, a trawy i drzewa krzyczą o litość, schnąc w palącym słońcu.
— Wiem, nie powiedziałem tego z wyrzutem. — Silvan przesunął palcem po jego
brodzie, unosząc ją lekko do góry i całując delikatnie miękkie usta. — Nie wiem
po prostu co zrobimy, gdy woda skończy się i tutaj.
— Wyruszymy na północ, ku morzu, jak większość. — Therien przymknął oczy,
odwzajemniając leniwe pocałunki.
— Pójdziesz ze mną?
— Gdziekolwiek.
— Bogowie, tak bardzo cię potrzebuję. — Silvan przyciągnął go bliżej, wpijając
się mocniej w te chętne usta, które sprawiały, że chociaż na chwilę zapominał o
troskach. — Tylko ty i nikt więcej, na zawsze.
Therien westchnął cicho. Zatracał się w tym dotyku, zapachu, bliskości i
poczuciu bezpieczeństwa. „Tylko ty i nikt więcej, na zawsze”. Jak
bardzo piękne by nie były te słowa, raniły go bardziej niż cokolwiek innego.
Tutaj nic nie było na zawsze, tutaj rządziła chwila, ulotna i niepewna. Nikt
nie powiedział, że Silvan ożeni się już jutro, czy za miesiąc, ale wszyscy
wiedzieli, że nastąpi to niedługo. Przyjazd Istis tylko przyspieszał to, czego
tak się obawiał. Wątpił, aby jej obecność nic nie znaczyła. Ludzie
przywiązywali się do miłej i delikatnej elfki, nacisk na księcia znacznie się
zwiększy, a tym samym ceremonia zaślubin stawała się przerażająco realna.
Wszystko dla dobra poddanych, Ithildin nie będzie się opierał woli ludu.
— Na zawsze — mruknął desperacko oddając pocałunek.
***
— Na zawsze…
Delikatne kobiece dłonie zacisnęły się mocniej na tacy z
kolacją. Stojąca w uchylonych drzwiach elfka, zastygła bez ruchu, wpatrując się
w leżące na łóżku postacie. Jej szeroko otwarte oczy, z przerażeniem obserwowały
delikatne pieszczoty i pocałunki, jakimi obdarzali się mężczyźni. Promień
księżyca wpadający przez okno, oświetlał długie jasne włosy młodego Theriena,
nadając im barwę srebra. Na jego twarzy gościła rozkosz, miłość i
niewyobrażalny smutek.
— Nie pozwolę ci odejść. — Pościel poruszyła się, gdy książę usiadł,
przewracając młodszego mężczyznę na plecy. — Nikt nie będzie miał nam tego za
złe.
— Ja będę miał. — Lantiel przewrócił się na bok i pogładził nagie ramię
Silvana. — Nie rozmawiajmy już o tym. Mamy mało czasu, chyba nie chcesz spędzić
go na rozmowach.
— Zobaczysz, że cię przekonam. — Ithildin pochylił się nad Therienem,
popychając go z powrotem na prześcieradło. — Mam dar, nie można mi się oprzeć.
Elfka powoli zamknęła drzwi. Przez chwilę stała bezmyślnie wpatrując się w
trzymaną w ręku kolację, po czym oparła się o ścianę, zagryzając mocno wargi,
aby powstrzymać jęk.
— O Celanil bogini miłości, dlaczego tak mnie doświadczasz… — Cichy szept
wyrwał się z jej ust, a oczy zaszkliły się od nagromadzonych w nich łez.
Zamrugała, gdy korytarz przed nią zamazał się i powoli ruszyła w kierunku
kuchni.
Przyjeżdżając tutaj wierzyła, że dzięki swej pomocy, będzie mogła być bliżej
mężczyzny, którego kochała od tak dawna. Sądziła, że jeżeli się wykaże, on to
dostrzeże, zauważy ją, wzbudzi w nim szacunek i uczucie. Jak mogła się tak
pomylić?
Oczywiście nie sądziła, że Silvan od razu rzuci się jej w ramiona, obdarzając
ją szaleńczą miłością. Jednak wierzyła, że z czasem, kiedy lepiej ją pozna,
przekona się, że to małżeństwo ma przed sobą przyszłość nie tylko po to, aby
dać księstwu dziedzica, ale też, aby być obok siebie, ufać sobie, obdarowywać
się ciepłem i radością…
Była dzieckiem, gdy pierwszy raz go zobaczyła. Brał udział w zawodach
łuczniczych i chociaż nie wygrał, to jednak jego godność, dumna postawa i
zachowanie, wywarły na niej, jeszcze dziewczynce, niesamowite wrażenie. Kiedy
ojciec przedstawił go jako jej przyszłego męża, była naprawdę szczęśliwa.
Pielęgnowała w sercu jego obraz, obdarzając go wszystkimi możliwymi zaletami,
od mężności, przez dobroć, wyrozumiałość i… wierność.
Idealizowała go… stworzyła sobie obraz kochanka doskonałego, kształtowała
podług swych marzeń, zgodnie z własną wyobraźnią.
Pomyliła się.
Myliła, gdy myślała o zaufaniu.
Myliła, co do miłości.
Myliła, gdy marzyła o wierności i szczęściu.
Położyła tacę na blacie i usiadła na krześle, wpatrując się w mrok za oknem.
Była taka głupia, taka naiwna. Matka miała rację, gdy mówiła, że tak naprawdę
jest jeszcze dzieckiem, które niewiele wie o świecie.
Silvan nigdy jej nie pokocha, jej marzenia właśnie się skończyły, a ona i tak
musi dopełnić obowiązku i go poślubić.
Gwałtownie zasłoniła usta ręką, czując nadchodzące mdłości. Nie mogła się
poddawać, musiała iść na przód. Wstała i podeszła do okna, oparła się o parapet
i spojrzała na ogród. Kiedyś piękny i pełen życia, teraz pożółkły i wyniszczony
suszą. Jedynie kaktusy zachowały swą zieleń i sprężystość. Zatrzymała wzrok na
tych kolczastych roślinach, symbolizowały siłę i chęć przetrwania.
Wyprostowała się, wygładziła fałdy sukni i dumnym krokiem wyszła z
komnaty.
Była córką rodu wojowników.
Była kobietą, która nigdy nie okazywała słabości.
Była przyszłą księżną Ithildin.
Była Istis Brethil, a to coś znaczyło.
Hej,
OdpowiedzUsuńech kiedy zauważa, że nie tylko o miecz może tutaj chodzić... miłość jest potężniejsza, bo na przykład Liantanel może odejść, a Silvan się zabić, widziała i teraz będzie walczyć tak jak chciał Kael...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia