środa, 30 maja 2012

X Na przekór przeznaczeniu


   Ścieżka wiodła pomiędzy winnymi krzewami, dookoła panowała cisza, przerywana tylko śpiewem ptaków i bzyczeniem owadów. Gorący wiatr lekko potrącał liście drzew, szumiąc cicho pośród gałęzi. Elf wyszedł z pomiędzy winorośli i przystanął na dużej polanie, której środek zdobiła fontanna przedstawiająca wdzięcznie pochyloną elfkę z dzbanem w dłoniach. Plusk wody uderzającej o kamienie uspokajał i kusił, aby usiąść i oddać się kontemplacji przyrody.


Rozejrzał się wokół. Polanę otaczały krzewy róż, czerwone płatki delikatnie przechodziły w purpurowy odcień. Uśmiechnął się pod nosem. Idealne miejsce dla zakochanej parki, czerwone róże oznaczały w końcu ognistą i namiętną miłość… Chociaż może i nie? W ich sąsiedztwie osiadł wrzos i pachnący groszek. Namiętność, rozstanie i samotność…
Potrząsnął głową, odrzucając włosy na plecy. Miał ważniejsze sprawy na głowie niż rozmyślania o symbolice kwiatów. Już od kilku dni przebywał w posiadłości Ithildinów i pomimo, że były one naprawdę pracowite i jego ciało odczuwało zmęczenie po tak dużym wysiłku, to nie to utrudniało mu skupienie. Czuł, że w jakiś sposób przeciążył swój rdzeń magiczny. Istota mocy pulsowała tępo, powodując bolesne tętnienie w skroniach, jak gdyby przebudzona z zbyt długiego snu. Musiał się wyładować, by być w stanie się wyciszyć.
Rozwiązał szarfę i zdjął tunikę, wieszając ją na najbliższym konarze. Odpiął pas z pochwą i rzucił go na miękką trawę, w blasku słońca zalśniło zimne, błękitne ostrze. Alqua—nen, lub też jak kto woli, Isidar—Mithrim wykuty został przez samego Tyriona w głębinach Mrocznej Kniei. Jego głowica była lekko zaokrąglona, a rękojeść idealnie dopasowana specjalnie do dłoni właściciela. Okładzina wykonana została z górskiego kryształu, który nigdy jeszcze nie pozwolił na wyśliźnięcie się miecza w trakcie walki. Ozdobne jelce, przypominające dwie lekko wzburzone fale, skutecznie chroniły przed zranieniem. Ostrze mieniło się w zależności od światła, błękitem bądź czystym blaskiem srebra. Jednak najpiękniejszym i jedynym w swoim rodzaju elementem broni było jej zbrocze. Cienka linia biegnąca przez środek ostrza wyglądała, jakby ktoś zaklął w niej miliony wodnych kropel, które przy każdym ruchu połyskiwały niczym okruchy szlachetnego kruszcu. Tyrion, jeden z najznamienitszych kowali, a zarazem mistrzów miecza, nie poprzestał na tym. Płaz elfiego ostrza ozdobiły runy, zarówno elfickie, jak i krasnoludzie, dodając mu mocy i potęgi. Zaprawdę Isidar—Mithrim był lekki i wdzięczny, a jego piękno śmiało można było nazwać rozkoszą śmierci.

                                        
***



    Kolacja dawno już minęła, jasny księżyc oświetlał bezchmurne niebo, dumnie przemierzając swą drogę z orszakiem swych wiernych gwiazd. Większość mieszkańców twierdzy rozeszła się do swych komnat lub też oddawała się rozrywkom w głównej sali, przy akompaniamencie śpiewu i dźwięków lutni.

Silvan rozejrzał się po raz kolejny po zgromadzonych i z niecierpliwością zmarszczył czoło. Odkąd wrócił do domu, nigdzie nie dostrzegał jasnowłosego narcyza. Errdir siedział przy stole z Kaelem, podsuwając mu coraz to lepsze kąski i bawiąc go rozmową, najwyraźniej nie widział niczego dziwnego w nieobecności swego podopiecznego. Silvan z niecierpliwością stukał palcami w parapet, nastawił się na przyjemnie spędzony wieczór, a nawet i noc, jednak nie przewidział, że wyczekiwane przez cały dzień spotkanie z Lantielem może okazać się nieaktualne z powodu jego zniknięcia. Cmoknął zniecierpliwiony i odwrócił się w kierunku okna. Szlag, gdzie ten rozwydrzony chłopak się podziewał? Naprawdę, czuł się zlekceważony i pominięty, czyżby tylko on wykazywał nadgorliwość w stosunku do młodzieńca? A może ten właśnie zabawia się z którymś z mieszkańców miasteczka? W końcu nie byłoby to czymś dziwnym czy niewłaściwym. Będąc szczerym, nie obiecywali sobie niczego, ba… Właściwie jedyne, co ich łączyło, to krótkie rozmowy i… wspólnie spędzona noc. Tyle, że takie nocki to on miał na każdej dłuższej wyprawie, bo pomijając miękkie wspólne łóżko, do niczego między nimi nie doszło. 

Naprawdę, powinien sobie kogoś znaleźć, może wtedy ta seksualna frustracja ustąpiłaby i nie stałby teraz jak kołek, wgapiając się w ciemne okno i wzdychając do jakiegoś nieznanego elfiątka, które na dobrą sprawę poza urodą i zabawnym sposobem bycia, nie przedstawiało sobą wysokiej klasy. Uśmiechnął się lekceważąco. Cały dzień spędził szkoląc rekrutów, niektórzy naprawdę byli dobrzy i musiał włożyć pewien wysiłek w ich rozbrojenie. Wyobraźnia podsunęła mu taki sparing z Therienem. Zachichotał cicho. To byłaby najkrótsza walka, jaką kiedykolwiek stoczył, delikatny elf zdecydowanie nie nadawał się na szermierza, natura wiedziała co robi, czyniąc go magiem tak delikatnej rzeczy, jaką jest woda. Żywioły ognia czy ziemi zdecydowanie nie pasowały do Lantiela, za to kruche, spienione fale, fontanny i kaskady lśniących kropel… Jak najbardziej. 


Znudzony, jeszcze raz potoczył wzrokiem po komnacie, wszyscy byli czymś zajęci. Nie kłopocząc się dotarciem do drzwi, przełożył nogę przez parapet i wyskoczył na dwór.

Gdzieś w głębi sali ciemne oczy zabłysły w domyślnym uśmiechu.

    Jeżeli było coś, co Silvan kochał, to na pewno był to ogród nocą. Cykanie świerszczy uspokajało go, a rozchodzące się z każdej strony ciężkie zapachy roślinności powodowały, że jego mięśnie rozluźniały się i poddawały błogiemu relaksowi i odpoczynkowi.


— Gdzie cię niesie? 


— Liriel… — mruknął, zatrzymując się i powoli odwrócił w jej stronę, przybierając maskę obojętności. Nienawidził kiedy to robiła, była jedyną osobą, która potrafiła podejść do niego praktycznie niezauważona i to niezmiennie przyprawiało go o dreszcz.


— Oczekiwałeś kogoś innego? — Przybrała zraniony wyraz twarzy. — Siostra ci już nie wystarcza?


— Gdzie Caldain? — zapytał, lekceważąc jej teatralną pozę.


— Eee… no więc… — Rozejrzała się dookoła niepewnie.


— Uuu schadzka nocą, w cieniu ogrodu, pośród wonnych traw, malowniczych sadzawek, upojnie pachnących kwiatów róż…


— Zamknij się — warknęła, czerwieniejąc lekko.


— Oraz ich ostrych kolców wbijających się w tyłek — dokończył złośliwie. — Chociaż… — podrapał się po brodzie — może powinnaś spróbować w pokrzywach, ten dreszczyk emocji!


— Nienawidzę cię! — Doskoczyła do niego z uniesioną pięścią. — Sam wleź w pokrzywy, to jedyne zielsko, które do ciebie… Auć, auuuć! Puszczaj, ty goblińskie nasienie!


— Jak rany, znowu się bijecie? — Caldain stanął na ścieżce ze splecionymi na piersi ramionami. — Czasami mam wrażenie, że gdy jesteście we dwójkę, to cofacie się w rozwoju.


— Przestań ględzić i pomóż mi. — Liriel obrócona plecami do brata, z ręką wykręconą do tyłu, wiła się, usiłując się uwolnić.


— Zapomnij, raz już wszedłem pomiędzy was i skończyłem z rozkwaszonym nosem — prychnął.


— To był wypadek!


— Nie, słonko, to była twoja pięść.


— Ale usiłowałam uderzyć tego głąba za mną… Auć, to boli, idioto! — wrzasnęła, gdy Silvan wzmocnił uchwyt. — Bijesz kobietę!


— Nie kobietę, harpię — sprostował łagodnie.


— Nie obrażając harpii — zachichotał Neldor.


Liriel przestała się wreszcie wyrywać i spojrzała miękko na męża.


— Caldainie…


— Tak? — uśmiech spełzł z jego ust i spojrzał na nią podejrzliwie.


— Pamiętasz, co obiecałam ci dziś po południu?


— Tak?


— Zapomnij!


— Ale…


— Przez tydzień!


— Nie bądź harp… złośliwa…


— Miesiąc!


— Slivan, puść ją — jęknął sfrustrowany. Zła Liriel nie tylko oznaczała puste łóżko, ale też dziwne zjawisko, gdy to przedmioty znajdujące się w ich komnatach przejawiały tendencje do przemieszczania się w rozmaitych kierunkach, przeważnie w ślad za jego głową.


— Trochę godności, szwagrze. — Ithildin pokręcił zdegustowany głową.


— Wyrzekłem się jej na koszt związku z twoją siostrą. — Skrzywił się cierpko. — Puść ją. Obiecuję, że zajmę się jej maleńkim problemem.


— Ja. Jeszcze. Tutaj. Jestem! — wycedziła dziewczyna, gdy brat wreszcie zdecydował się uwolnić jej rękę z uścisku. Rozmasowała nadgarstek i powoli zbliżyła się do męża. — Naprawdę… czeka cię dłuuuga rozmowa, mój drogi.


— Uch…


— Musisz nauczyć się, że… Co robisz, trollu! — wrzasnęła, gdy silne ręce małżonka chwyciły ją w tali i przerzuciły sobie przez ramię.


— Odzyskuję swą godność. — Wyszczerzył się, klepiąc ją lekko w pośladek i ignorując jej pięści, młócące jego plecy i gniewny, aczkolwiek barwny słowotok na temat inteligencji orków i manier śmierdzących goblinów. — Wybacz książę, muszę zająć się czymś niecierpiącym zwłoki. — Kiwnął lekko głową, mrugając szelmowsko. — Cii, maleńka, chyba nie chcesz, aby cię ktoś zobaczył w tej pozycji. Chociaż muszę przyznać, że twój tył eksponuje się nad wyraz kusząco — mruczał, znikając w gęstwinie. 


Silvan stał przez chwilę, trzęsąc się z tłumionego śmiechu. Jedno musiał przyznać swojemu szwagrowi — wiedział jak skutecznie zamknąć jego pyskatą siostrzyczkę. 
Spojrzał w niebo i pobłogosławił ciszę, która nastąpiła po zniknięciu niesfornego małżeństwa. Odwrócił się w kierunku ścieżki i powoli ruszył w głąb ogrodu.


Świerszcze cykały tu jeszcze głośniej, nie niepokojone odgłosami dochodzącymi z budynku. Duszne powietrze spotęgowało intensywność zapachów. Ithildin powoli uspokajał się i rozluźniał napięte mięśnie, spacerując pomiędzy drzewami. Znał tu każdą dróżkę, każdy krzew, kwiat i pień. Mógłby zamknąć oczy i przemierzać te rozległe przestrzenie, bardziej przypominające ogromny park niż ogród, który był tylko znikomą częścią całości. 
Jeszcze kilka kroków, już dobiegł go szmer fontanny i… przystanął, bacznym spojrzeniem lustrując okolicę. Nie miał najmniejszych wątpliwości, dźwięk, który usłyszał przed chwilą, był niczym innym, tylko świstem powietrza przecinanego przez ostrze. Ostrożnie położył dłoń na rękojeści i przesunął się w kierunku wysokich krzaków róż.

                                   
                             
***


    Polana oświetlona blaskiem księżyca wydawała się absorbować magię wylewającą się z jej środka. Niedoświadczone oko mogłoby stwierdzić, że ma przed sobą tancerza, który z gracją i precyzją stawia kolejne kroki, dokładnie przewidując jaki efekt wywołuje każdy jego gest. Dłonie dzierżące miecz unosiły się wolno, jak gdyby zatrzymując się, by w ułamku sekundy opaść, błyskając śmiercionośną stalą. Każdemu wypadowi towarzyszyło doskonałe pchnięcie, każdemu cofnięciu — idealna parada, każdy wyskok kończył się precyzyjnym przysiadem, gdy ostrze wirowało po linii okręgu. Nie było tu szybkości, drapieżności, wyzwania, ten spektakl emanował gracją, bezbłędnością i wyrafinowaniem, a to wszystko w otoczce magii, nierozerwalnie złączonej z samym tancerzem. Delikatne krople wody połyskiwały na końcu ostrza, mieniąc się srebrem, połyskując i kusząc. Ulotna mgiełka otaczała całą postać, gdy woda opryskiwała jego ciało, czyniąc je lśniącym i jeszcze bardziej eterycznym. Nagie ramiona i plecy w doskonałej synchronizacji ruchów uwydatniały ukryte pod skórą mięśnie, oznajmiające uważnemu obserwatorowi, że delikatność i ulotność maga jest tylko iluzją, pod którą kryją się pokłady siły i doświadczenia. Długie, prawie srebrne włosy opadały wdzięcznie na plecy, wzbijając się kaskadą jasnych pasm przy każdym szybszym ruchu, otaczając ich właściciela lśniącą peleryną delikatnej przędzy. 

Tancerz ostrza…                

                                  


    Silvan stał bez ruchu, urzeczony widowiskiem. Bogowie, czy to o nim dziś myślał jako o idealnym magu o dłoniach, do których nie pasuje miecz? Jakże się mylił! Spektakl przed jego oczami był najpiękniejszym widokiem, jaki dane mu było oglądać, doceniał go pod względem zarówno wizualnym, jak i profesjonalnym. Jako szermierz, z podziwem obserwował kogoś, kto najwyraźniej urodził się do walki. Miecz stanowił naturalne przedłużenie ręki ćwiczącego elfa. Nie było tutaj miejsca na żaden zbędny ruch, precyzji jego działania nie zakłócił jeden nieprzemyślany krok. Widział kiedyś prawdziwego tancerza ostrzy, ba, szkolił się u niego przez rok, tym samym wiedział, że osoba, którą ma przed sobą, kocha fechtunek tak samo jak on sam. Jego ciało ogarnęła gorączka. Zmierzyć się z nim, zakosztować choć na chwilę tej adrenaliny, gdy przeciwnik jest wart poświęcenia, gdy nie trzeba się hamować, ograniczać… Jak w amoku ściągnął koszulę i dobył miecza.
                              

    Uderzenie stali o stal rozdarło ostrym dźwiękiem ciszę nocy. Wyrwany z transu elf odskoczył lekko, mrużąc oczy, lecz nie stracił koncentracji. Drgnął, widząc przed sobą znajomego mężczyznę, który lekko dotykając sztychem trawy, pochylał właśnie głowę w geście powitania.

Wyzwanie zostało rzucone.

 Kącik ust Lantiela drgnął nieznacznie. Przymknął powieki i odpowiedział podobnym powitaniem, opuszczając dłoń z ostrzem ku ziemi. 

I przyjęte.

Broń zawirowała nad głową Theriena, gdy nie czekając, aż jego przeciwnik pierwszy zaatakuje, przeciął powietrze ze świstem. Ostrze zostało odbite, a tylko lekkie skrzywienie ust Silvana świadczyło o tym, iż włożył w to jakąkolwiek siłę. 
Przez chwilę trwali w zwarciu, nie spuszczając z siebie oczu, by w jednym momencie odskoczyć i na powrót podjąć walkę. 
Pośród nocnej ciszy dźwięki stali roznosiły się po polanie, odbijając się od drzew i powracając jak fala. Pot spływał po dwóch obnażonych torsach, a wysiłek powodował skurcze mięśni ud i ramion. Czarne i srebrne włosy splatały się kosmykami i rozdzielały, gdy ich właściciele oddalali się do siebie. Wilgotne pasma przyklejały do zroszonych z wysiłku twarzy. 

Taniec cienia.
Tancerze ostrzy.

Lantiel wylądował miękko na trawie w półprzysiadzie, wierzchem dłoni odgarnął zakrywające mu oczy kosmyki. Jego źrenice rozszerzyły się lekko, gdy zauważył, że jego przeciwnik wysuwa zza cholewy krótki egzotyczny sztylet. 


Silvan powoli obchodził go dookoła, by wyszukać chwilę na atak. Krótki wypad, szybka kontra, półobrót i … miecz jasnowłosego uwiązł pomiędzy długim ostrzem a sztyletem Ithildina, który uśmiechnął się zwycięsko. Mocne uderzenie wydarło z piersi księcia głośnie „Uch”, gdy but młodszego elfa wylądował na jego brzuchu, wytrącając go z równowagi i przewracając na plecy.


— Nie grasz uczciwie — Oddech Lantiela był szybki i urywany.


— Oczywiście. — Uśmiechnął się brunet. — Ty też nie.


— Ja? — zdziwił się.


— Nie używasz magii. — Stwierdził krótko, podnosząc się i od razu przybierając pozycję obronną.


— Uwierz mi, nie chcesz tego. — Lan spojrzał na niego zaskoczony.


— Och, jak najbardziej chcę, można powiedzieć, że czekam na to od początku naszej potyczki.  


Silvan zaatakował. Dłoń, w której trzymał sztylet, poszybowała w kierunku piersi przeciwnika, a miecz w tym samym czasie z głośnym świstem przeciął powietrze, kierując się w stronę jego nóg. Lantiel zablokował krótką stal, jednocześnie przeskakując nad dłuższym ostrzem i lądując na niskim murku otaczającym fontannę. 

Przez ułamek sekundy wydawało się, że odpuści, jego broń opadła, a drugą rękę wyciągnął przed siebie, jak gdyby chciał powstrzymać bruneta przed kolejnym atakiem. Jednak nic bardziej mylnego, chwilę potem Silvan poczuł, jak jego nogi toną, a on sam powoli zapada się w grząskie podłoże. Podkurczył kolana i przeskoczył na stabilny grunt, uchylając się równocześnie przed nadlatującą wodną strzałą. O tak, czuł jak krew coraz szybciej krąży w jego żyłach, a emocje sięgają zenitu. Mocniej zacisnął palce na rękojeści i wybijając się wysoko, zaatakował z góry.

    Miecz Lantiela spowijała wodna tarcza, która rozpryskiwała się przy każdym ruchu, milionami kropel siekąc odsłonięty tors Silvana. Jego zmysły zostały zmuszone do działania na najwyższych obrotach. Po tym, kiedy raz nie uchylił się i jego oczy zalała lodowata woda, więcej nie pozwolił już sobie na żadne rozproszenie uwagi. Błękitne ostrze wydawało się nieustannie poruszać, wiele energii kosztowało go unikanie ciosów i równoczesny kontratak. Czuł jak w głowie zaczyna mu szumieć z wysiłku, nie spodziewał się takiego oporu, nie po tym wiotkim elfie, a jednak właśnie to wyzwalało w nim coraz to nowe pokłady siły.

    Dwie godziny później, księżyc z lekkim pobłażaniem przyglądał się dwóm ciężko dyszącym postaciom, które ociekając wodą, patrzyły na siebie z respektem.


— Masz dość? — Głos Silvana brzmiał ochryple, jak gdyby jego gardło było zdarte od krzyku.


— Nie, ale ze względu na ciebie odpuszczę — wydyszał Lantiel, czując jak jego uda drżą z wysiłku.


— Och, przyznaj, że po prostu boisz się przegrać. — Ithildin zagryzając usta zrobił kilka równych kroków w kierunku murku i usiadł na nim, wyciągając nogi przed siebie. 


— Mów mi jeszcze, ledwo trzymasz się na nogach — zakpił Therien mrużąc oczy. Cóż, skoro książę siedział… z stłumionym westchnieniem ulgi spoczął na trawie.


— Po prostu cię oszczędzam, jesteś moim gościem. — Silvan schował miecz do pochwy i odchylił głowę, by pozwolić chłodnym kroplom z fontanny rozpryskiwać się na jego rozpalonym ciele.


Lantiel przyglądał mu się, powoli uspokajając zarówno oddech jak i serce, które po tak ciężkim wysiłku gnało sobie na przełaj w szalonej galopadzie.


— Niewskazane byłoby ranić gospodarza — prychnął, wycierając mokre ostrze o trawę i pozostawiając je do całkowitego wyschnięcia.


— Jeszcze parę ataków i leżałbyś z obitym tyłkiem, błagając o litość.


— Jeszcze kilka pryszniców, a wytrząsałbyś wodę z uszu, jęcząc bym cię nie utopił.


— Naiwne elfiątko.


— Nieuświadomione książątko.


Przez chwilę patrzyli na siebie z ogniem w oczach, jak gdyby nadal prowadzili walkę, pomimo odłożonej broni, po czym zgodnie prychnęli odwracając głowy.


— Następnym razem pokażę ci jak walczą szermierze — mruknął Silvan, podnosząc się i ruszając w głąb parku. 


— Następnym razem pokażę ci jak walczą magowie. — Lan nie zamierzał tak łatwo odpuszczać. Również się podniósł i schowawszy miecz do pochwy, ruszył za księciem. 


Z każdym krokiem oddalali się od twierdzy, zagłębiając w nieznane chłopakowi tereny. Rozglądał się z ciekawością, ze zdumieniem zauważając, że chociaż nadal znajdowali się na terenach należących do Ithildinów, o czym świadczyły prawie niewidoczne znaki umieszczone na poszczególnych drzewach, park już dawno przeszedł w las, który rósł tu dziki i nieujarzmiony.


— Dokąd idziemy? — zapytał po jakichś dwudziestu minutach marszu.


— Zobaczysz. — Silvan uśmiechnął się tajemniczo.

                                        
***


    Sala powoli opustoszała, ostatni maruderzy zbierali swoje harfy i lutnie, udając się na spoczynek. Kael opróżnił puchar z winem, rozglądając się dookoła.


— Wydaje mi się, czy przez cały wieczór nie widziałem Silvana i Lantiela? — zapytał, a w jego głosie zabrzmiała nuta niepokoju.


— Lan w ogóle się nie pojawił, pewnie odpoczywa zmęczony magicznym wyładowaniem. Jeszcze nie potrafi dokładnie porcjować swojej mocy i potem uwolniona magia wymaga, aby oddał się koncentracji i relaksowi.


— To nie tłumaczy, co stało się z księciem. — Regent oparł brodę na ręce, przyglądając się siedzącemu obok niego magowi.


— Młody Ithildin był tutaj przez połowę wieczoru, potem chyba udał się do ogrodów. — Errdir wzruszył ramionami.


— Hmm… — Kael uspokojony, rozluźnił wyraźnie spięte mięśnie. — Późno się robi.


— Dochodzi północ. — Dulin oparł się o krzesło, przymykając oczy.


— Pusto się zrobiło. — Ithildin wstał i z góry spojrzał na swego towarzysza. — Myślę… — zawiesił lekko głos — że o czymś zapomniałeś.


— Tak? — Mag uniósł leniwie powieki i spojrzał na niego. — Przypomnij mi.


— Sam nie wiem… Ktoś dziś przechwalał się szerokim wachlarzem umiejętności. Zastanawiam się…


— Nad czym? — Errdir również się podniósł i stanął naprzeciwko elfa.


— Czy obejmuje on również masaż.


— Och… jestem doskonałym masażystą. — Uśmiechnął się lekko.


Ithildin uniósł brew i przez chwilę przyglądał mu się, jakby go oceniał, po czym wskazał ręką w kierunku drzwi.


— Zapraszam więc do moich komnat… Mam nadzieję, że się wykażesz — mruknął, przepuszczając Dulina przed sobą.

                                        
***


    Prywatne komnaty regenta po raz kolejny zadziwiły elfa. Kiedy był tutaj pierwszy raz, oczekiwał przepychu i luksusów godnych księcia. Jednakże styl jaki prezentowały więcej mówił o gospodarzu niż on sam.


Urządzone były w spokojnej tonacji błękitu, który w połączeniu z granatem, dawał wnętrzu wrażenie chłodnej elegancji. Ściana naprzeciwko drzwi byłaby pusta, gdyby nie ogromne okno, prowadzące na szeroki balkon, wykończony balustradą zrobioną z giętkiego drzewa, splecionego na kształt pajęczej sieci. Z lewej strony stało łóżko, cztery rzeźbione kolumny podtrzymywały baldachim w kształcie kopuły, z którego spływały delikatne zwoje jedwabiu, miękko układając się na podłodze, obok mała szafka nocna. Granat przetykany był cienką srebrną nicią, która tworzyła na nim wzory przypominające kiście winogron. Marmurową podłogę zdobił ręcznie tkany dywan. Motyw na suficie, przedstawiał wzburzone jezioro, z którego wynurzało się stado rozpędzonych koni. W kącie stał mały, okrągły stolik w otoczeniu dwóch głębokich foteli, tuż obok regał, na którego półkach spoczywały zwoje woluminów. Małe biurko, na którym w tej chwili spoczywał kałamarz i pióro, stanowiły wykończenie. Można powiedzieć, elegancka, lecz nie powalająca przepychem elfia komnata. 

    Kael podszedł do regału i z półki pod zwojami wyciągnął karafkę z winem. Na stoliku postawił dwa pucharki i powoli nalał trunek. Po sypialni rozszedł się ciężki, aromatyczny, korzenny zapach. Odwrócił się i podał jeden kielich Errdirowi. Drugi uniósł do ust i nie spuszczając wzroku z maga, zapytał.


— Mam się rozebrać?


— To raczej zalecane przy masażu. — Dulin poczuł, że zaschło mu w ustach i szybko upił łyk słodkiego napoju.


— Hmm… — Kael rozejrzał się po komnacie i z małej szafki stojącej obok łóżka wyciągnął kilka buteleczek z aromatycznymi olejkami. — Myślę, że to wystarczy.


— Taak… — Errdir podszedł i uniósł jedną z nich do góry, wyjął korek i z przyjemnością wciągnął zapach mięty, po sprawdzeniu pozostałych poprosił o miseczkę. Po chwili po komnacie rozszedł się zapach cytrusów, piżma i bergamotki. Mag zamieszał zawartość pojemniczka pędzelkiem i odłożył resztę fiolek, po czym ponownie chwycił za kielich, odwracając się w kierunku regenta — Jestem goto… — urwał, wpatrując się w stojącego za nim mężczyznę, który pozbawiony zewnętrznej szaty, spokojnie zdejmował koszulę.


— Coś się stało? — Podniósł głowę, odrzucając biały materiał na jeden z foteli. Po czym wolnym krokiem podszedł do łóżka, po drodze rozwiązując rzemyk podtrzymujący spodnie.


— Olejek już przygotowany — mruknął Errdir, przełykając gwałtownie ślinę. 


Kael był naprawdę pięknym elfem. Gładkie, lekko umięśnione ramiona przechodziły w prostą linię pleców, ciemne włosy upiął do góry, aby nie przeszkadzały w masażu, odsłaniając smukłą, długą szyję. Mag z lekko rozchylonymi ustami wpatrywał się w twarde, pięknie ukształtowane pośladki, które właśnie wyłoniły się z okrycia spodni, wyglądały niezwykle kusząco, zgrabne nogi, powoli wyplątały się z nogawek. 


Kael leniwie odwrócił się do niego, przyglądając się kpiąco jego wyrażającemu lekki szok obliczu.


— Masaż — przypomniał mu delikatnie.


— Ekhm, tak, jestem gotowy. — Mag odchrząknął, przybierając pewny siebie wyraz twarzy, jakby widok nagiego towarzysza nie wywoływał w nim żadnych uczuć.


— Masz zamiar robić to w tym? — Ithildin z ironią wskazał na nadal kompletnie ubranego Errdira, którego długie, rozkloszowane rękawy cienkiej tuniki prawie zakrywały dłonie.


— Co? — Spojrzał na siebie. — Ach tak, oczywiście, że nie — mruknął, rozpinając ubranie i zdejmując górę, którą ostrożnie powiesił na poręczy w nogach łóżka. 


Przez ten czas regent zdążył ułożyć się na miękkiej narzucie, kładąc głowę na splecionych pod brodą ramionach. Dulin w samych spodniach usiadł na wysokości jego bioder, z zachwytem chłonąc wzrokiem leżące obok ciało. Powoli sięgnął po miseczkę, wylewając trochę olejku na dłonie i rozgrzewając go wolno. Z cichym westchnieniem uniósł ręce, opierając je na kształtnych barkach mężczyzny. Cichy pomruk przyjemności, który wyrwał się z piersi Kaela, spowodował, że wreszcie rozluźnił się i uśmiechnął spokojnie. 


Cóż… mimo wszystko to dopiero początek tej zadziwiającej nocy.

Alqua—nen — Wodny łabędź (elficki) 

Isidar—Mithrim — Gwieździsty szafir (krasnoludzki)

1 komentarz:

  1. Hej,
    no, no Silvan wścieły, że nie pojawił się na kolacji...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń