Prolog
Zima tego roku była wyjątkowo ciężka. Śnieg zasypał wszystkie
drogi, odcinając Endolrien od głównych szlaków. Jedyne wyjście z doliny
zablokowała lawina, która z głośnym hukiem zeszła kilka nocy wcześniej.
Wszędzie jak okiem sięgnąć, ciągnęły się białe zaspy. Pośród nich niczym
diament lśniła delikatna architektura budynków, ciesząc oczy swą ulotnością i
precyzją.
W tej chwili, gdyby księżyc opuścił przytulne schronienie śniegowych chmur,
Endolrien zwyczajnemu człowiekowi, wydałoby się czymś na kształt niezwykłego
snu. Giętkie poręcze mostów odbijały światło księżyca, migocząc srebrem sopli
lodu, strzeliste wieżyczki domostw niczym górskie kryształy wabiły swym
blaskiem, łukowate wygięcia okien, wymyślnie rzeźbione balustrady, kusiły
pięknem i artyzmem wykonania.
Pomiędzy dwoma zboczami, niczym gniazdo orła, wznosiła się potężna i
niezdobyta siedziba rodu Ithildin. Z jednej strony broniły jej ostre jak
brzytwa krawędzie skał, z drugiej rwąca rzeka Kelebrin, po której teraz z
nadejściem zimy spływały oderwane jej wartkim strumieniem lodowe kry. Jedynym
sposobem, aby dostać się do Ithildin było przekroczenie zwodzonego mostu, na
czas pokoju spokojnie opuszczonego i przepuszczającego mieszkańców miasta.
W budce wartowniczej dwóch mężczyzn grało w karty, rozkoszując się ciepłem
płynącym z ognia buzującego w małym, usytuowanym pod ścianą kominku. Nie
obawiali się napaści, bo i kto mógłby dostać się do całkowicie odciętej przez
śnieg doliny?
Miasto spoczywało w uśpieniu, jedynie w twierdzy Ithildin można było natknąć
się na nocnych marków, wałęsających się pomiędzy pomieszczeniami kuchennymi a
biblioteką.
***
Wysoki mężczyzna, o długich, ciemnych włosach spoczywających na jego
wyprostowanych plecach, szybkim krokiem przemierzał tonący w mroku korytarz,
kierując się do komnat swego pana i zarazem najlepszego przyjaciela. W świetle
pochodni, mankiety długiej, ozdobnej szaty, mieniły się delikatną złotą nicią,
a jej szeroki dół łopotał szarpany niewidocznym podmuchem wiatru. Mężczyzna
mieszkał tu już kilkadziesiąt lat, jednak gdy przemierzał kolejne zakręty
rzadko oświetlonych korytarzy, przyszło mu do głowy, że przez cały ten czas
niewiele się tutaj zmieniło.
Gdzieś z głębi dworu dobiegała ulotna melodia. Uśmiechnął się pod nosem. Żona
księcia znowu grała na harfie. Oczyma wyobraźni zobaczył dwórki, które jak
zawsze w takich chwilach z zachwytem słuchały pieśni swej pani.
Wszedł po schodach i podążył kolejnym korytarzem w kierunku zachodniej wieży.
Dziś w nocy miało miejsce przesilenie zimowe, a więc jego pan
najprawdopodobniej udał się do zwierciadła proroctw. Ciekawe co przyniesie
kolejny rok, już nie mógł doczekać się rozmowy. Stanął przed drzwiami i położył
rękę na klamce, gdy nagle z komnaty dobiegły go podniesione głosy. Zamarł w pół
ruchu, dziwiąc się własnej ostrożności.
— To niemożliwe…
— Dobrze wiesz, że zwierciadło nigdy się nie myli. — Głos sekretarza i zarazem
brata władcy brzmiał cicho i spokojnie.
— Jarel jest moim przyjacielem, znam go od dziecka, czy sądzisz, że jego syn
byłby zdolny do zdrady? — W głosie księcia zabrzmiało niedowierzanie, a
mężczyzna stojący pod drzwiami cofnął się odruchowo i przywarł do ściany.
— Proroctwo jest jasne. Dziedzic mężczyzny, któremu ufają jednorożce przyczyni
się do tego, że ród Ithildin przestanie istnieć!
— Lantiel ma dopiero trzy lata, w jaki sposób może nam zagrozić? — Książę
wydawał się nieprzekonany. — W dodatku uwielbia Silvana, wszędzie za nim
chodzi, naśladuje go...
— Nie zawsze tak będzie — odpowiedział smutno Kael. — Chłopcy dorosną, ich
drogi się rozejdą, kto wie, co szykuje nam przyszłość. Przypomnij sobie
bratobójczą walkę w erze wywern.
— Więc co mam zrobić?
— Dlaczego zadajesz mi pytanie, na które znasz odpowiedź?
— Nie… Jarel nigdy by mi tego nie wybaczył… — W głosie księcia zabrzmiało
przerażenie.
— Wolisz ryzykować nasze życia? Poza tym… zawsze można upozorować jakiś
wypadek.
— To jeszcze dziecko, bogowie nas przeklną… Nie mogę tego zrobić!
— A więc dla dobra nas wszystkich ja się tym zajmę i niech klątwa bóstw spadnie
na mnie.
— Poczekajmy! — Szelest materiału i ciche kroki świadczyły o tym, że władca w
zdenerwowaniu przemierza komnatę. — Lantiel to słodki maluch, w czym może
zagrozić nam taki berbeć? Kiedy dorośnie… Wtedy wrócimy do tej rozmowy. I to
tylko, jeżeli zaistnieje podejrzenie o zdradę.
— Pamiętaj, że chodzi o twój ród, o twoje dzieci! Zwierciadło nigdy dotąd się
nie pomyliło, jeżeli mówi, że przez tego chłopca ród Ithildin będzie stracony,
to tak będzie. Im dłużej zwlekasz, tym trudniej będzie ci potem coś zrobić.
— Wiem… ale kocham go jak własne dziecko…
— Myślisz, że ja go nie kocham? — Kael podniósł głos. — To rozkoszny szkrab,
którego wszędzie pełno, wesoły i spontaniczny… Jednak życie jednostki nie może
być ważniejsze od istnienia całego rodu, a może nawet twoich poddanych. Poza
tym… pamiętaj kto jest jego matką… Kaidar pochodziła z rodu mrocznych. Jarel
popełnił mezalians, łącząc się z nią. Krew płynąca w żyłach jego potomka to
krew podstępnych i żądnych krwi elfów!
— Nie krew się liczy, a wychowanie — żachnął się książę. — Kaidar nie żyje,
poza tym odeszła z Podmroku, została prawowitą małżonką Jarela, wyrzekła się
Lolth.
— Przykro mi to mówić, ale to tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że zdrada
jest wpisana w krew chłopca. Jego matka porzuciła swą rasę, odeszła od swych
bóstw. Jakich jeszcze dowodów ci trzeba, Eredinie?
Mężczyzna stojący pod drzwiami wycofał się cicho i kiedy dotarł do końca
korytarza, biegiem puścił się w kierunku swych komnat. Przerażenie ściskało mu
gardło. Nie mógł uwierzyć, że zwierciadło proroctw wskazało jego syna jako
tego, który przyczyni się do zagłady wielkiego rodu Ithildinów. To jakaś
pomyłka, może źle zrozumiano przesłanie? W końcu proroctwa nigdy nie były
wypowiedziane wprost. Mędrcy nieraz tygodniami zastanawiali się nad ich
interpretacją. Wpadł do pokoju, w którym na wielkim łożu, pod srebrno zielonym
przykryciem spało maleńkie dziecko. Nad łóżkiem pysznił się wspaniały gobelin
przedstawiający herb jego rodu. Na zielonym tle wyszywana srebrną nicią
migotała tafla wody, nad którą pochylał się jednorożec. U jego nóg klęczał
jasnowłosy młodzieniec, z wyciągniętą przed siebie dłonią, jak gdyby chciał
pogłaskać lub przywabić mistyczne zwierzę. Herb symbolizował wiarę, zaufanie i
niewinność.
Westchnął i zbliżył się do łóżka. Przez chwilę stał nad nim i wpatrywał się w
delikatną twarzyczkę trzylatka, który uśmiechał się lekko przez sen. To nie
może być prawda, Lantiel jest przecież takim słodkim dzieckiem. Wychowywał go
jak potrafił najlepiej, a chłopiec nigdy nie sprawiał żadnych problemów.
Dotknął wątłego ramienia i potrząsnął nim lekko.
— Lan… obudź się, kochanie. — Dziecko poruszyło się i głębiej zakopało w
pościel. — Lan, słońce, musisz się obudzić, tatuś zabierze cię na wycieczkę. —
Chłopiec skrzywił się i odwrócił na drugi bok. — Pojedziemy na piknik — kusił
dalej, aż maluch wreszcie wyjrzał spod kołdry. Czerwone oczy zalśniły w mroku
pokoju. Spuścizna po matce, jako jedyny w całym mieście za dnia miał źrenice
błękitne niczym bezchmurne niebo, jednak nocą… Nocą jego oczy przybierały barwę
rubinu i doskonale widział w ciemnościach.
— Piknik? — Lantiel wyszczerzył ząbki, przecierając piąstkami oczy.
— Tak synku, piknik.
— A Silvan pójdzie z nami?
— Nie słoneczko, to będzie tylko nasz wspólny piknik, taka tajemnica… — Jarel
przymknął na chwilę powieki, odpędzając napływające łzy. Piknik w środku zimy,
tylko trzylatek mógł dać się na to nabrac.
— Tajemnica Lana i tatusia? — upewniło się dziecko.
— Tak, tylko Lana i tatusia — potwierdził.
— Dobrze… — Szkrab odrzucił kołderkę i w samej koszulce stanął na puchatym
dywanie. — Kilien da mi ubranko.
— Ja cię ubiorę, nie będziemy budzić niani — mruknął, przygotowując chłopcu
ciepły strój.
— Tajemnica. — Malec skinął główką i pozwolił naciągnąć sobie ciepłe rajstopy.
***
Przejeżdżając obok strażniczej budki, ukrył dziecko pod obszerną,
obszytą futrem peleryną. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. W końcu mieszkał tu
całe życie i jeżeli miał ochotę na nocną wycieczkę to jego sprawa. Droga w
kierunku przełęczy na szczęście była odśnieżona i koń spokojnym kłusem zmierzał
w stronę urwiska.
Księżyc schował się za chmury, dochodziła północ. Uśpione miasto tonęło w
ciszy, tylko w niektórych oknach można było dostrzec stłumione światło lamp. Po
godzinie minął urwisko i zatrzymał się u podnóża góry. Zeskoczył z konia.
— Wracaj do domu, dalej niestety nie możesz ze mną iść, przeprawa przez góry
nie jest tym, co koniki lubią najbardziej — westchnął i pogłaskał go po
chrapach.
Miał go od źrebaka, sam go ujeździł i nauczył wszystkiego. Zacisnął dłonie w
pięści. Wszystko musiał porzucić, przez jedną nie do końca jasną przepowiednię,
jednak wiedział, że nie może zostać. Nie kiedy nad Lantielem wisiała groźba
śmierci. Kochał go nade wszystko. Kaidar zmarła przy porodzie, obdarowując go
tym cudem, jak mógłby żyć w ciągłym lęku, niepewności? Wiedząc, że w każdej
chwili Lan może zostać zabity dla dobra rodu?
Nie wierzył przepowiedni, nie tym razem. Nie mógł wyobrazić sobie, aby to
dziecko, które teraz spało w jego objęciach, kiedyś stało się tyranem. Spojrzał
na piętrzące się przed nim masy skalne, zasypane teraz śniegiem. Przeprawa
przez przełęcz równała się samobójstwu. Wszystkie ścieżki zniknęły podczas
ostatniej zamieci. Droga wiodła przez wąskie przesmyki, przeciskała nad
zdradliwymi urwiskami. Wygłodniałe wilki i inne drapieżniki tylko czekały na
swą zdobycz. Jednak nie mógł się teraz wycofać. Ostrożnie położył zawinięte w
grubą pelerynę dziecko na ziemi i zaczął przygotowywać się do drogi. Poprawił
kołczan i przypiął pochwę z mieczem do pasa. Zdjął z wierzchowca sakwę i
przerzucił ją przez plecy, mocując na piersi grubymi pasami. Jeszcze raz
spojrzał na konia, który trącał go niespokojnie pyskiem.
— Żegnaj, Hatlai.
Wtulił twarz w jego grzywę, a potem mocno klepnął go w zad, sprawiając, że
ruszył z kopyta i po chwili zniknął w ciemności. Przez chwilę patrzył za nim,
uśmiechnął się lekko, widząc jak jego ślady powoli zasypuje spadający z nieba
śnieg. Pochylił się i podniósł dziecko z ziemi, przycisnął do piersi i okrył
jeszcze swą peleryną. Spojrzał na majaczące w mroku nocy ostre granie gór i
zacisnąwszy zęby ruszył przed siebie. Jego stopy nie zapadały się w śnieg,
szedł lekko i pewnie, jeżeli ktoś obserwowałby jego sylwetkę, pomyślałby, że
zna drogę na pamięć. Jeżeli ktoś spojrzałby w jego twarz, ujrzałby na niej
zaciętość i zdecydowanie. Mocniej otulił się łopoczącą na wietrze peleryną i
naciągnął kaptur na głowę, ukrywając pod spodem długie, czarne włosy. Dziecko
poruszyło się w jego objęciach. Ułożył je wygodnie w swoich ramionach i
uśmiechnął się czule. Wychowa go na wspaniałego elfa, wywiezie daleko i
zapobiegnie proroctwu, a jeżeli to się nie uda… niech bogowie mają ich w swej
opiece…
***
Ciężka cisza zaległa w komnacie księcia Eredina. Jego brat opuścił go,
obiecując, że nie podejmie żadnych kroków przeciwko młodemu Lantielowi. Wymógł
na nim tę przysięgę wbrew jego woli. Teraz siedział sam i małymi łykami popijał
z kielicha wyborne, gronowe wino. Jego sercem targały rozterki. Z jednej strony
chciał chronić malca. Kochał zarówno jego, jak i Jarela, który był jego
najlepszym przyjacielem. Razem się wychowali, razem uczyli, bawili, poznawali
sekrety życia. Był jego doradcą i powiernikiem, jakże mógłby go zdradzić… jakże
mógłby podnieść miecz przeciwko jego potomkowi?
Z drugiej strony…
Ciężko podniósł się z fotela i udał w kierunku sypialni swych dzieci. Ostrożnie
otworzył drzwi i przez chwilę wpatrywał się w łoże, na którym spał jego
pięcioletni syn i dwuletnia córeczka…
— Bogowie… Jak okrutni czasem jesteście — wyszeptał.
Czy będzie potrafił żyć, wiedząc, że kiedyś jego dzieci mogą być zagrożone? W
ciągłym strachu i niepewności, mając w pamięci proroctwo, które groziło jego
rodowi? Zbliżył się do łoża i usiadł na jego skraju. Odgarnął kosmyk z twarzy
Silvana. Chłopiec zabawnie zmarszczył nos, ale się nie obudził. Maleńka Liriel
przekręciła się na brzuszek i rozespana uklękła na łóżku, odgarniając rączkami
włosy.
— Tata — pisnęła i wdrapała się mężczyźnie na kolana. — Pić.
— Poczekaj.
Sięgnął po dzbanek z sokiem i nalał trochę do kubka. Ostrożnie podał
rozespanemu dziecku, które upiło kilka łyczków i ufnie zwinęło się na jego
kolanach, na powrót zapadając w sen. Z westchnieniem pogładził córeczkę po
miękkich lokach i ostrożnie położył do łóżka. Czy mógł pozwolić, aby cokolwiek
stało się jego dzieciom?
Wstał i po cichu opuścił sypialnię. Wolnym krokiem udał się w stronę
zachodniego skrzydła. Musiał porozmawiać z Jarelem, wspólnie coś wymyślą. Nie
zabije jego syna, nie jest mordercą, razem na pewno znajdą jakieś rozwiązanie.
W końcu to tylko dzieci, od nich zależy jak zostaną wychowane, to oni
ukształtują ich charaktery. Miał czas, będą obserwowali Lantiela, pokierują
nim. Mówią, że proroctwu nie można zapobiec, że jeżeli ktoś ma umrzeć, to
chociaż uratują go z głębokiej toni, spadnie w przepaść… Los zawsze znajdzie
rozwiązanie.
Zacisnął pięści. A więc będą pierwszymi, którzy to zmienią! Będą walczyć
przeciwko wyroczni, a jeżeli to nie pomoże… jeżeli zagrożenie stanie się
realne… wtedy on sam wyciągnie miecz. Pchnął drzwi i wszedł do komnaty swego
doradcy.
— Jarel? — Rozejrzał się wokół i uniósł brew, widząc szeroko otwartą szafę i
porozrzucane ubrania. Niepokój szarpnął jego sercem. Wybiegł z sypialni,
kierując się do pomieszczeń dziecięcych.
Nie był zaskoczony, gdy nie odnalazł małego Lantiela. Usiadł ciężko na łóżku i
ukrył twarz w dłoniach. A więc Jarel jakimś cudem dowiedział się o przepowiedni
i postanowił uciec wraz ze swym synem… Nie czuł złości, jako ojciec zapewne
postąpiłby tak samo. Jednak czuł zawód, że przyjaciel mu nie zaufał, że
uwierzył, iż mógłby skrzywdzić jego dziecko.
— Uciekł, prawda? — Wzdrygnął się, słysząc głos Kaela. Stał oparty o ścianę z
rękami zaplecionymi na piersi. Nawet nie słyszał kiedy wszedł. — Musimy go
odnaleźć.
— Wiem…
— Wiesz, że teraz niebezpieczeństwo się zwiększyło? Mały Lan będzie wychowywany
osobno, nie będzie nas pamiętał… Nie wiemy gdzie uciekli, nie wiemy czy w przyszłości
nie staniemy się wrogami! — Jego głos brzmiał spokojnie, tłumaczył mu jak
dziecku.
— Wiem! — krzyknął. — Wiem to wszystko, jednak nie mogę go potępiać, na jego
miejscu zrobiłbym to samo.
— Nie jesteś na jego miejscu… Musimy go zawrócić. — Kael poruszył się
niespokojnie. — Na dworze zbiera się na zamieć, jeżeli nic nie zrobimy…
przyroda rozwiąże problem za nas.
— Nie tego chciałeś? — Spojrzał na brata ze złością.
— Nie… — Wbił wzrok we wzór na dywanie. — Nie życzę śmierci Jarelowi, jest
także moim przyjacielem.
— A jego synowi?
— Lepiej się pospieszmy, zadymka się wzmaga, niedługo nie odnajdziemy żadnych
śladów. — Zamiast odpowiedzi, elf odwrócił się i wyszedł z pokoju.
Na dworze śnieg sypał nieprzerwanie, biały puch osiadał na dachach i ulicach.
Wiatr z wyciem szalał pośród grani. Gdzieś na szczytach samotny wędrowiec
przyciskając do siebie najważniejszy pierwiastek swego życia, mozolnie posuwał
się naprzód.
Hej,
OdpowiedzUsuńpoczątek mi się podoba, ech jak to proroctwo, że ród królewski wyginie, pierwsza moja myśl to taka, że Lam nie dopuści się zdrady, tylko chłopcy się w sobie zakochają, ciekawe co się z nimi stanie i kiedy ponownie tam trafią...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia