Harry siedział za
biurkiem i spod oka obserwował uczniów ćwiczących właśnie zaklęcie Protego. Trzecie klasy miały już pewną
wiedzę i nie musiał ich nadzorować przy rzucaniu zwykłej tarczy. Wśród nich z
oczywistych przyczyn nie było dzieci, które wcześniej nie chodziły na żadne
zajęcia. Uczniowie stanowili swoistą mieszankę wychowanków szkół i prywatnych
nauczycieli. Rodzice postanowili ich przenieść do Emeraldfog z różnych
przyczyn. Jedni po prostu mieli bliżej, inni — co sugerował Ron — poszli za
nazwiskiem Harry’ego. Właściwie trzecioklasiści byli w pewien sposób wyjątkowi.
Nie obejmował ich fundusz, gdyż rodziny mogły płacić za ich
edukację. Wcześniej szkoła miała przyjąć tylko pierwszaków, a drugie klasy
utworzyć z dzieci o ponadprzeciętnych zdolnościach, nauczonych już czegokolwiek
przez rodziców. To Malfoy głosował za utworzeniem tej klasy, przekonując radę,
która oczywiście szybko przyklasnęła takiemu wsparciu finansowemu.
Malfoy…
Harry wstał i podszedł do jednej
z uczennic.
— Panno Bianchi, Protego to nie zaklęcie, które rzuca
pani, celując różdżką w przeciwnika. — Ujął jej nadgarstek i kierując nim,
zaznaczył w powietrzu odpowiedni wzór. — To czar ochronny, ma stworzyć tarczę,
zablokować uderzenie. Musi panią uratować przed klątwą. Jeżeli już chce pani
celować w kogoś, proszę przynajmniej rzucać je na sojuszników.
Czarnowłosa czarownica
zaczerwieniła się lekko i skinęła głową, nie spuszczając przy tym ciemnych oczu
ze swojego profesora.
— Czy istnieje możliwość
korepetycji? Obrona przed czarną magią czasami wydaje mi się naprawdę
skomplikowana. — Zamrugała kilkakrotnie, uśmiechając się nieśmiało. — Profesor
jako znawca tej dziedziny… — Smoliste rzęsy znowu zatrzepotały zalotnie.
— Sądzę, że równie
skuteczne będą ćwiczenia z przyjaciółmi. — Cofnął się poirytowany.
Doprawdy, niedługo
zbliżało się półrocze, a niektórzy uczniowie nadal za punkt honoru obrali sobie
podrywanie nauczycieli. Ron śmiał się z tego, uważając takie wybryki za
nieszkodliwe, acz niewątpliwie podbudowujące jego ego. Malfoy kwitował to
wzruszeniem ramion, twierdząc, że dla niego to żadna nowość, więc właściwie nie
ma o czym mówić. Harry nie lubił takich rzeczy. Na początku chichoczące
panienki i wodzący za nim oczami niektórzy chłopcy bardzo go krępowali, potem
zaczęli irytować. Miał nadzieję, że w końcu zaprzestaną bezsensownie marnować
jego czas, a on sam nauczy się odróżniać, kiedy uczennica czy uczeń naprawdę ma
trudności z pojęciem istoty zaklęcia, a kiedy po prostu prowokuje go do zajęcia
się nim osobiście. Najwyraźniej nadal miał problemy z przejrzeniem nastolatków,
gdyż odnosił dziwne wrażenie, że znowu został sprowokowany, zwłaszcza, że panna
Bianchi tuż po jego powrocie do biurka bez problemu odparła zaklęcie
przeciwnika.
Westchnął i potarł
skronie, z ulgą witając zakończenie ostatniej lekcji w tym dniu. Szybko
pożegnał uczniów, życząc im miłego dnia i aprotował się do swych komnat.
Możliwość przemieszczania się w ten sposób była dostępna tylko dla nauczycieli.
Hermiona dostosowała magiczne bariery zaraz po rozpoczęciu roku szkolnego,
motywując to tym, że mogli szybko reagować w kryzysowych
sytuacjach. Harry przyjął z radością jej zapobiegliwość — aportacja została
zorganizowana tak, że do prywatnych komnat mógł się aportować tylko ich
właściciel. Wolał, aby nikt go nie zaskoczył w jego własnej sypialni. Inna
sprawa, że Malfoy jako jego małżonek mógł
dostać się do jego pokoi bez przeszkód, ale na szczęście korzystał zawsze z
wejścia za obrazem.
Zrzucił szatę
nauczycielską i z szafy wyciągnął długi płaszcz w kolorze malachitu, z grafitowymi
wykończeniami i lekko połyskującymi klamrami o barwie pasującej do dodatków.
Typowo czarodziejskie ubranie było lekko wcięte w talii i miękko spływało mu do kostek. Dzięki rozcięciom po bokach warstwy tkaniny
zachodziły na siebie, chroniąc ciało przed zimnym powietrzem i nie krępując
ruchów w razie konieczności walki. W ten sam
sposób szyte były jego szaty aurora i Harry naprawdę doceniał ich zalety.
Wrzucił proszek Fiuu do kominka i po chwili znalazł się na Pokątnej.
***
Dzień przed świętami
panował tutaj nieopisany ruch. Naciągnął mocniej ciepłą, wełnianą czapkę,
ukrywając pod nią sławną bliznę i przeciskając się przez tłum, skierował się do
sklepu z magicznymi zabawkami. Od razu otoczył go gwar rozmów i przekrzykiwania
sprzedawców. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu odpowiedniego prezentu i
ruszył wzdłuż regałów.
Nigdy wcześniej nie był
w czarodziejskim sklepie dziecięcym i po chwili stwierdził, że wybór będzie
trudniejszy, niż mu się to na początku wydawało. Z półek dochodziły go
podejrzane szepty i chichoty. Zignorował samoukładające się klocki, minął
tańczące lalki i z lekko przerażonym wzrokiem odskoczył od grających na
cymbałkach klaunów. Nigdy ich nie lubił, te blade oblicza ukryte za maskami
kolorów kojarzyły mu się z czymś okrutnym i podstępnym. Nienaturalnie
powiększone rysy twarzy, przejaskrawione barwy i wiecznie szeroki, fałszywy
uśmiech. Nigdy nie kupiłby czegoś takiego dziecku.
Szybko obszedł regał i
znalazł się przy stoisku z małymi, latającymi miotłami, rozsypującymi z
trzonków migoczący pył. Może dobre dla dziewczynki, ale co z czymś takim miałby
zrobić chłopiec? Mali stratedzy też go nie przekonywali. Wojna, nawet w
wykonaniu magicznych żołnierzyków, trzymających w ołowianych dłoniach różdżki
zamiast mieczy, nadal była wojną. W
końcu tuż pod ścianą zobaczył obszerny kosz z kolorowymi piłkami. Uśmiechnął
się i ruszył w ich kierunku, po chwili stał pochylony, szukając odpowiedniej.
— Pomóc w czymś panu?
— Szukam piłki dla
dziecka. — Odwrócił się w kierunku młodej czarownicy w czerwonym uniformie
świątecznym.
— Chłopczyk czy
dziewczyna? — Dziewczyna uśmiechnęła się zachęcająco.
— Chłopiec. — Obserwował
jak sprzedawczyni pochyliła się nad koszem, szukając zabawki w odpowiednim
kolorze. Po chwili wyprostowała się, trzymając w dłoniach piłkę w trzech
kolorach — żółtym, czarnym i czerwonym. Harry wyszczerzył się szeroko. — Ta
będzie idealna. Czy ma jakieś specjalne właściwości?
— To piłki—znajdki —
rzeczowo objaśniła czarownica. — Dzieci mają tendencję do gubienia różnych
rzeczy lub pozostawiania ich w najmniej odpowiednich miejscach. Wystarczy wtedy
rzucić Recupero , a różdżka sama
pokieruje nas do zguby.
— Na jaką odległość
działa zaklęcie? — Harry oczyma wyobraźni widział pokaźnych rozmiarów ogród
Różanego Domu.
— Ma naprawdę duży
zasięg. Maluchy często zabierają swoje zabawki, kiedy idą z rodzicami w
odwiedziny i czasami zapominają o nich, a potem jest problem.
— Rozumiem. —
Usatysfakcjonowany skinął głową. — Proszę zapakować w czerwony papier ze złotą
kokardą.
Chwilę później do paczki
dodał jeszcze niedużą kulę, w której miniaturowy czarodziej szybował wśród
spadających płatków śniegu nad jasno oświetlonymi choinkami. Kula po rzuceniu
odpowiedniego czaru świeciła delikatnym światłem i stanowiła piękną nocną
lampkę.
Po wyjściu ze sklepu
rzucił zaklęcie zmniejszające i wsunął prezenty do kieszeni. U Madame Malkin
nabył apaszkę, która zmieniała kolor, by dopasować się do ubioru właścicielki,
a w księgarni — książkę pt. „Mistrz
zasadzki — czyli tysiąc i dwa sposoby na wygraną w Qidditcha”. Zadowolony
mijał właśnie wystawę z najnowszymi miotłami, kiedy jego uwagę przykuł mały
sklep na uboczu. Powoli, jakby zastanawiając się nad słusznością własnej
decyzji, ruszył w jego kierunku.
Wewnątrz panował
przyjemny półmrok. Nie było tu regałów, za to trzy ściany zdobiły szklane
szyby, za którymi na specjalnych uchwytach wisiała najróżniejsza broń, niczym z
historycznych filmów. Były tu buzdygany, miecze, kańczugi, handżary, oszczepy i
morgensterny oraz wiele innych, równie zabójczych ostrzy. Powoli mijał kolejne,
podziwiając ich wykonanie i kształty.
— Mogę w czymś pomóc? —
Maleńki czarodziej wyszedł zza szerokiej lady i zbliżył się do niego,
przyglądając mu się uważnie.
— Macie tutaj rapiery? —
zapytał ostrożnie.
— Ach, szlachecka broń. —
Mag posiadał mocny, głęboki głos, który w żaden sposób nie pasował do jego
karzełkowatej postaci. — Oczywiście, jesteśmy w posiadaniu prawdziwych
unikatów. — Pokiwał szybko idealnie okrągłą, łysą głową i skinąwszy ręką,
poprowadził Harry’ego na zaplecze. — Życzy pan sobie zwykłą, obłożoną magią
ochronną, czy może z kutymi runami?
— Eee… Właściwie to nie
bardzo się na tym znam — mruknął niechętnie.
— Nie zna się — karzeł
sapnął i jego twarz ozdobił grymas zniesmaczenia. — Ignorancja, absolutna
ignorancja. To po coś tu przylazł? Marnujesz mój czas. — Popchnął chłopaka w
stronę wyjścia.
— Chciałbym zrobić komuś
prezent. — Harry zaparł się nogami. No nie, skoro już tutaj przyszedł, nie
zamierzał wyjść z pustymi rękami. Od kilku dni głowił się, co kupić Malfoyowi i
nic nie przychodziło mu do głowy. Problem w tym, że Draco miał absolutnie
wszystko i naprawdę trudno było sprostać jego wymaganiom.
— Prezent. — Czarodziej
przestał go popychać, za to spojrzał na niego podejrzliwie. — Po co?
— No… na święta.
— Rapier to nie magiczna
szata, nie machniesz różdżką, żeby go dopasować. Ignorancja, całkowita
ignorancja, co za czasy — mamrotał pod nosem, powtarzając w kółko jeden i ten
sam wyraz. — Walczyłeś kiedyś?
— Kilka razy, ale nie
jestem ekspertem. — Wzruszył ramionami.
— To znasz się czy nie
znasz? — Sprzedawca wydawał się tracić cierpliwość.
— To, że znam podstawy,
nie znaczy, że się znam na rodzajach tej broni.
— Auror, hę? — Spojrzał
na niego domyślnie, a widząc zaskoczony wzrok klienta potrząsnął zdenerwowany
głową. — Przychodzą tu tacy, przeszli podstawowe szkolenie i popisują się swoją mizerną wiedzą. Przynajmniej masz na tyle
przyzwoitości, żeby przyznać, że nic nie
wiesz. Dobrze, dla kogo ten rapier?
— Mówiłem, to na
prezent. — Harry powoli zaczął wątpić w słuszność swej decyzji.
— Ignorant! Pytam o
opis! Wysoki, niski, umięśniony, chuderlawy?! — niski głos sprzedawcy odbił się
od ścian.
— Eee… mniej więcej
mojego wzrostu i mojej budowy.
— Mniej czy więcej, bo
to istotne. — Czarodziej ruszył wzdłuż regałów, przeglądając poszczególne
ostrza.
— Może wyższy o cal —
przyznał niechętnie.
— Magia?
— No, czarodziej
oczywiście — przytaknął skwapliwie.
— Czarodziej oczywiście —
sparodiował go sprzedawca. — No chyba, że nie mugol! Tu nawet najzwyklejszy
przedmiot ma w sobie magię! Pytam o poziom mocy!
— Wysoki — to akurat
mógł stwierdzić spokojnie.
— Nie da rady — Łysy
człowieczek pokręcił głową. — Im potężniejszy czarodziej, tym trudniej
dopasować broń. Musi przyjść sam.
— Jak ma przyjść sam,
skoro chcę mu to dać w prezencie?! Cholera, mówiłem przecież — Harry w końcu
się zirytował.
— Ignorant! Mówiłem, że
ignorant! — To chyba było ulubione słówko karła. — Czarodziejska broń reaguje w
zależności od stopnia mocy. Nie mogę ci sprzedać niczego dobrego, jeżeli nie
będę jej znał. Dam za niski, to do niczego mu się nie przyda, weźmiesz za
wysoki, to nie podoła, ot i cała prawda. Chyba, że kupisz zwykły ze zwyczajnym
zaklęciem chroniącym, ale to żaden prezent.
— Nie, musi być naprawdę
dobry, Draco nie zadowoliłby się byle czym. — Gryfon pokręcił głową
zrezygnowany.
— Draco, niezwykłe… —
Sprzedawca spojrzał na niego uważniej. — Znam tylko jednego czarodzieja,
któremu nadano tak wyjątkowe imię. Jego ojciec jest naprawdę potężnym magiem.
— Raczej był. — Skrzywił
się niechętnie Harry.
— Jest, był, bez
znaczenia. Malfoy to Malfoy. — Uśmiechnął się krzywo, gdy chłopak spojrzał na niego
zdumiony. — Tak, tak, dobrze pamiętam wszystkich swoich klientów. To wymaganie,
którego musi przestrzegać każdy właściciel sklepu z osobistym magicznym
sprzętem. Dobrze. — Podreptał w głąb zaplecza. — No chodźże, będziesz tam tak
sterczeć jak spetryfikowany? — Machnął ponownie ręką i Harry chcąc nie chcąc
ruszył za nim. — Taak… Draco Malfoy, to przyjaciel czy ktoś z rodziny?
— Mąż. — Zaklął w duchu,
widząc zaskoczony wzrok sprzedawcy.
— Aaaa, pan Potter. — Uśmiech zupełnie nie pasował do
oblicza pod łysiną. — Trzeba było tak od
razu. Czytałem, czytałem. — Pokiwał głową. — Magiczna przysięga, dzielenie
mocy, to zmienia postać rzeczy. Dopasujemy do pana, będzie idealnie. — Zatarł
małe, pulchne dłonie z krótkimi serdelkowatymi palcami. — To co, coś szczególnego,
hmm?
— No, tak myślę…
— Duża moc, potężna… —
mruczał do siebie. — Magia bezróżdżkowa znana? — zapytał nieoczekiwanie.
— No raczej. — Harry
czuł się już zmęczony pytaniami.
— Pięknie, imponujące. —
Czarodziej potarł w zamyśleniu brodę. — Taak, to jest to. — Machnął różdżką i
jedna z szyb zniknęła. Z kieszeni wyjął białe rękawiczki i założył je, po czym
szybko podszedł do uchwytów i zdjął z nich jeden z wiszących tam rapierów. —
Potrzymaj i machnij nim. — Odwrócił się i podał mu ostrze.
— Nie mam rękawiczek. —
Harry spojrzał na swoje dłonie bezradnie.
— Idiota. — Mag wydawał
się zupełnie nie przejmować jego sławnym nazwiskiem. — To broń posiadająca
naprawdę dużą magię. Mógłbym sobie zrobić krzywdę, biorąc ją gołymi rękami. Czy
ja wyglądam na bohatera? To specjalne rękawice, chronią przed taką ingerencją.
Ty możesz, tobie nic się nie stanie.
Harry niepewnie ujął
rapier i zważył go w dłoni. Poczuł jak moc powoli wędruje wzdłuż jego ręki, otaczając
kokonem całe ramię. To nie było nieprzyjemne uczucie, przeciwnie, miał wrażenie, jakby coś otulało go i jednocześnie chroniło. Wziął
zamach i ostrze ze świstem przecięło powietrze, pozostawiając za sobą prawie
niewidoczną, świetlistą smugę. Przez chwilę Gryfon poczuł się jak w dniu, w
którym kupował swoją pierwszą różdżkę.
— Pierwszorzędnie. —
Karzeł prawie podskoczył w miejscu. — Wiedziałem, że kiedyś to cudo znajdzie
swojego właściciela.
— Czyli do tej pory nikt
nie chciał go kupić? — Harry spojrzał na sprzedawcę zaskoczony.
Broń była naprawdę
piękna. Delikatny, ażurowy kosz galwanizowany białym złotem miał idealne
symetryczne łuki, które chroniły dłoń przed zranieniem, a także zapobiegały
wytrąceniu rapiera z ręki. Rękojeść obleczona była delikatną skórą, dzięki
czemu palce się nie ślizgały, zapewniając właścicielowi pewność ruchu. Długość
głowni przekraczała metr.
— Och, chcieli, bardzo
chcieli. Sęk w tym, że to nie właściciel wybiera sobie magiczny rapier, a
rapier wybiera sobie właściciela, a raczej jego magię.
— Jak różdżka? — Harry
spojrzał na niego zdziwiony.
— Dokładnie! Ten jest
wyjątkowy. Widzisz te delikatne nacięcia na koszu? — Potter uniósł broń i
przyjrzał się dokładniej znakom wyrytym na oprawie. — To magia run. Potężna
druidzka robota. Sama w sobie jest niczym niewerbalne Protego. Ta plecionka służy nie tylko do podziwiania. Pomiędzy jej
ażurowymi splotami można uwięzić inne ostrze i złamać je z łatwością. Głownia
jest długa i wykonana z magicznego stopu, zniesie wiele zaklęć. Możne zmrozić
przeciwnika, porazić, a nawet poparzyć, w zależności od intencji właściciela. W
dodatku ten rapier, w odróżnieniu od innych, jest lekki i jak zauważyłeś, łatwo
się nim włada. To broń prawdziwego mistrza.
— Mistrza… — Harry
uśmiechnął się lekko — Czyli będzie idealna.
— Nie wątpię, Malfoyowie
od wieków specjalizowali się w walkach dżentelmenów. — Podszedł i odebrał z rąk
chłopaka ostrze. Przez chwilę Gryfon czuł się, jakby stracił coś istotnego,
coś, co stanowiło samoistne przedłużenie jego ręki. Ten rapier naprawdę
zupełnie różnił się od tych, którymi uczono go walczyć, gdy odbywał szkolenie
aurorskie. — To co, zapakować?
— Tak, proszę. —
Otrząsnął się i schował ręce w kieszeni płaszcza, jakby nagle nie wiedział, co
z nimi zrobić. Chwilę później prezent został opakowany i leżał na ladzie przed
Potterem. Cena, jaką przyszło mu za niego zapłacić, wydała się horrendalna.
Zważywszy na to, że większość swoich pieniędzy przeznaczył na szkołę, taki
wydatek poważnie nadszarpnął jego budżet. Przez głowę przeszła mu myśl, że za
te pieniądze zapewne kupiłby najnowszą miotłę. Co dziwne, nie żałował.
— Wraca pan prosto do
domu? — Karzeł spojrzał na niego pytająco.
— Tak, raczej już
nigdzie się nie wybieram. — To była prawda, wszystko, czego potrzebował, miał
już przy sobie. Prezentami dla dzieci ze szkoły miały się zająć skrzaty, po tym
jak Hermiona i Parvati zrobiły listy potrzebnych zakupów, a wieczorem obiecał
Ronowi wycieczkę do Miodowego Królestwa.
— Dobrze, może pan
skorzystać z mojego kominka, na ten sprzęt nie działają zaklęcia zmniejszające.
— Faktycznie, paczka była długa i raczej trudno byłoby się z nią poruszać w
szalejącym tłumie, ogarniętym przedświąteczną gorączką.
Harry skinął głową w
podziękowaniu i udał się znowu za karłem na zaplecze. Sypnął garść proszku i
wkroczył w zielone płomienie. Po wylądowaniu we własnym salonie rzucił zaklęcie
dezaktywujące. Od tego momentu żaden nieuprawniony czarodziej nie miał
możliwości skorzystać ze sklepowego kominka, aby nieproszony wkroczyć do
Emeraldfog.
***
Obudził go szum morza.
Pomimo otwartego okna w komnacie było ciepło. Najwyraźniej ktoś rzucił czar
ogrzewający. W powietrzu unosił się subtelny zapach soli. Harry przeciągnął się
i powoli
otworzył oczy, po czym zmrużył je od razu od zalewającego wszystko światła.
Pomimo padającego
delikatnie śniegu, mdłe słońce odbijało się od bieli pomieszczenia, rozświetlając ją i
sącząc nierzeczywisty blask.
Przewrócił się na
brzuch, przez chwilę trwał w tej pozycji, po czym wysunął jedną nogę spod
ciepłej pościeli i podrapał się po łydce. Westchnął i spychając lekko kołdrę,
przeturlał się z powrotem na bok, a potem na plecy.
Był wigilijny poranek. A
to oznaczało, że nikt nie pracował i wszyscy szykowali się do świąt.
Wyszczerzył się
radośnie, wyrzucając ręce przed siebie i machając palcami w powietrzu.
— Harry, niektórzy tutaj
usiłują spać — spod kołdry dobiegł go zduszony głos Malfoya.
— Dziś wigilia —
zamruczał, uśmiechając się, gdy blondyn w odpowiedzi głębiej zakopał się w
pościeli. — Święta przyszyły!
— Święta będą jutro.
Śpię.
— Ciekawe czy choinki są
już ubrane. Skrzaty powiedziały, że zajmą się wszystkim. Hermiona była co
prawda oburzona, ale w końcu się poddała. Chyba przeraziła ją wysokość drzewek.
Głowa Malfoya w końcu
wynurzyła się z odmętów pościeli i chłopak spojrzał na Pottera zaspanym
wzrokiem.
— Przez kolejne trzy dni
masz zamiar być taki promienny? — Widząc, jak Harry wesoło potakuje, jęknął i
położył się na plecach, przerzucając rękę przez głowę i zasłaniając nią oczy. —
Wy, Gryfoni, jesteście jak świąteczne skarpety. Gdyby powiesić was przed
kominkiem, zapewne nadal kiwalibyście się wesoło w oczekiwaniu na prezenty.
Tradycyjnie radośni i czerwoni.
— Ślizgoni nie lubią
świąt? — Harry znowu zmienił pozycję, przekręcając się na bok i podpierając
głowę na dłoni.
— Oczywiście, że lubią. —
Draco uniósł łokieć, odsłaniając jedno oko. — W szlacheckich domach w wigilię
urządza się polowania na zające. Nie wolno używać czarów, dozwolone są tylko
łuki i kusze. Głowa rodziny oddaje potem zdobycz skrzatom, które robią z niej
pasztet podawany w drugi dzień świąt. Oczywiście ma to swoją symbolikę.
Mężczyźni pokazują w ten sposób, że dbają o rodzinę, a skrzaty… skrzaty
oczywiście posłusznie wypełniają rozkazy.
— A co robią kobiety? —
Harry słuchał z przymkniętymi oczyma.
— Dekorują dom. — Malfoy
uśmiechnął się lekko. — To chyba jedyny dzień, kiedy moja matka robiła
cokolwiek poza układaniem kwiatów, chociaż… to chyba wiele się nie różni.
— Ubierają choinkę —
mruknął Gryfon rozmarzonym głosem.
— Nie, to robota
skrzatów. Kobiety wieszają ostrokrzew, który odpędza niepożądane duchy i chroni
przed truciznami. Stoły dekorują bluszczem i rozmarynem, to ma coś wspólnego z uczuciami. Na
koniec jest oczywiście jemioła. W jej przypadku kobiety tracą umiar i wieszają
ją wszędzie, gdzie popadnie. Dawniej gdy dwóch wrogów stanęło pod nią, musieli
odłożyć walkę do następnego dnia. To przynajmniej miało jakiś sens, a teraz…
szkoda słów.
— Nie lubisz pocałunków,
Draco? — Potter pochylił się lekko nad nim z prowokacyjnym uśmieszkiem.
— Przeklnę cię, jak
zbliżysz się jeszcze centymetr. — Ręka Malfoya nie wiadomo kiedy znalazła się
na piersi chłopaka, popychając go lekko do tyłu.
— Taaa, dobra, idę umyć
zęby. — Brunet przewrócił oczami i usiadł na łóżku.
— Ja pierwszy. — Ślizgon
wreszcie odrzucił kołdrę i opuścił nogi.
— Mowy nie ma, zajmuje
ci to godzinę. — Potter spojrzał na niego z kpiną.
— To idź do swojej
łazienki — Draco wzruszył ramionami i wstał.
— Właściwie… — Gryfon
wpełzł na powrót pod kołdrę. — Przez godzinę mogę jeszcze pospać.
— Potter…
***
Harry leżał w łóżku,
patrząc na jasny baldachim zdobiący sypialnię Malfoya. Jego życie od
poprzednich świąt zupełnie się zmieniło. Rok temu o tej porze pakował się z
Ronem, aby spędzić święta u Weasleyów, a teraz… Teraz miał własną rodzinę.
Brzmiało to cokolwiek absurdalnie, a jednak była to prawda.
Na początku małżeństwo z
Draco jawiło mu się jako nieprzemijający koszmar. Wszystko widział w czarnych
barwach, wszystko wydawało się zmierzać ku katastrofie. Był przerażony,
nieufny, przeklinał swoje życie i perfidną złośliwość losu.
Sam nie wiedział, kiedy
zaczęło się to zmieniać, a niechciany związek począł przybierać pozory
normalności. Nie potrafił znaleźć tego jednego, szczególnego momentu. Wydawało
się, że następowało to etapami. Najpierw poznał Samuela, potem zobaczył Malfoya
jako opiekuna, tak zupełnie innego od tego, którego znał na co dzień, że przez
długi czas nie mógł poradzić sobie z połączeniem tych dwóch twarzy Ślizgona.
Potem było przesłuchanie w ministerstwie, kiedy po raz pierwszy poczuł coś na
kształt solidarności z blondynem i wiedział, że cokolwiek się stanie, musi
stanąć w jego obronie. W końcu… w końcu nadeszła ta rozmowa o przeszłości, o
Lucjuszu i wojnie.
Gdyby ktoś wcześniej
powiedział mu, że spędzi życie u boku Draco, zapewne posądziłby go o
szaleństwo. Oczywiście ten związek znacznie różnił się od tego, o czym marzył
jako nastolatek. Pomijając fakt, że w końcu zrozumiał, iż raczej nie będzie
nigdy typem męża wracającego po pracy do domu i całującego żonę na powitanie.
Gdzieś tam, na horyzoncie, majaczył jednak mały domek, dwóch zakochanych w
sobie facetów, wspólne kolacje, długie rozmowy, troska, czułość i patrzenie
sobie z miłością w oczy nad przypalonymi tostami.
Prychnął i potrząsnął głową.
To był Malfoy, tutaj nie
było miejsca na czułe spojrzenia, szeptane wyznania i śniadania do łóżka. Nigdy
nie będzie trzymania się za ręce, tulenia na kanapie i uśmiechów znad zbyt
mocno przypieczonego śniadania.
A jednak było dobrze,
może nie tak perfekcyjnie, jak to sobie wyobrażał, ale dobrze.
Był czas, kiedy sądził, że nie nadaje się do związku. Miał
koszmary, po których robił się humorzasty. Swoje kamienie wspomnień zdobiące
nagrobki poległych, które do dziś nosił na plecach, ciągle zadając sobie
pytanie, czy mógł zrobić coś więcej.
Patrząc na to z tej perspektywy, Draco dźwigał podobny
bagaż, a jego historia mogła konkurować z jego własną o order dla najbardziej
popierdolonego życia.
Przez te cztery miesiące
Harry zrozumiał, że jego nastrój w jakiś sposób stał się zależny od Ślizgona.
Najważniejszym tego wyznacznikiem były ich wspólne noce i wbrew pozorom nie
zawsze chodziło o seks. Czasami zastanawiał się czy magiczne więzi nie chronią
ich nawet podczas snu. Obydwaj na ten temat milczeli, ale kiedy rano wstawali i
ubierali się, kłócąc o łazienkę, Harry widział na twarzy Ślizgona taką samą
ulgę, jaką czuł wewnątrz siebie. Kolejna noc bez koszmarów. Sypianie razem
gwarantowało spokojny sen i to wystarczało, aby zapanowała między nimi niepisana
umowa na temat wspólnego łóżka. Nieważne w czyjej sypialni, ważne, że razem.
Spojrzał w kierunku
łazienki. Lubił Draco. To była kolejna rzecz, która przyszła niepostrzeżenie.
Mogli się kłócić, przekomarzać, prowadzić ostre dyskusje, ale Harry chcąc być
szczerym wobec siebie, musiał przyznać, że wbrew temu co wydarzyło się
wcześniej, mógł nazwać Ślizgona swoim przyjacielem. Zależało mu na nim i to też
było dobre. Kolejne niemożliwe, które stało się możliwym. Co będzie następne?
— Potter!
Zamrugał, gwałtownie
wyrwany z własnych myśli. Draco stał w drzwiach łazienki, ubrany w czarne
spodnie i rozpiętą białą koszulę. Jego włosy były świeżo umyte i miękkimi
pasmami okalały szczupłą twarz. Cholera! Ludzie nie powinni tak wyglądać,
powinna powstać ustawa na temat zbyt prowokujących czarodziei, którzy powodują,
że mózg zmienia się w owsiankę, a ciało radośnie pulsuje w rytmie weź—mnie—teraz—i—pokaż—jakim—jesteś—zwierzakiem,
albo może coś bardziej romantycznego? Nieważne. W każdy razie zakaz powinien
być napisany czerwonym atramentem na lśniącym, białym papierze, tak gładkim jak
skóra…
— Rany, kiedy wyszedłeś?
— Usiadł, poprawiając odruchowo kołdrę.
— Jesteś pewien, że
korekcja twojego wzroku to nie fuszerka? — Malfoy uniósł brew i uśmiechnął się
ironicznie. To też powinno być zabronione! — Gapiłeś się w te drzwi i nawet nie
zauważyłeś, że w nich stoję.
— Myślałem.
— Magia świąt jest
wielka. — Ślizgon wreszcie oderwał się od framugi i wolno zbliżył do łóżka. — Wstawaj. — Podrapał
się po gładkim podbródku. Zapewne przed chwilą się ogolił. Powoli zsunął rękę na nagą pierś. Wzrok Harry’ego z fascynacją śledził
tor, jakim podążała jasna dłoń. — To niehumanitarne, żebyś nadal wylegiwał się
w łóżku po tym, jak mnie obudziłeś i zmusiłeś do wstania.
— Wcale nie kazałem ci
wstawać. — Nie mam mowy, żeby teraz podniósł się z posłania, nie w tym stanie,
nikt i nic go do tego nie zmusi!
Chyba, że ktoś się uprze
i zerwie z niego kołdrę…
— Widzę, ze bardzo
intensywnie… myślałeś. — Brew Malfoya uniosła się jeszcze wyżej, a uśmieszek
stał się lekko złośliwy. Czy taki wredny uśmiech może być seksowny? Absolutnie
nie! To wbrew prawom natury! Problem w tym, że te prawa najwyraźniej nie
dotyczyły stojącego nad nim blondyna. Ku konsternacji Pottera Ślizgon
stanowił wyjątek od reguły. — Och, Harry, odnoszę
wrażenie, że to właśnie zalicza się do tych spraw, o których zwykło się mówić,
że są niecierpiące zwłoki. — Gryfon wzdrygnął się, gdy Draco pochylił się nad
nim i ciepła dłoń owinęła się wokół jego naprężonego do bólu członka.
— Przestań… — jęknął,
równocześnie unosząc lekko biodra i bardziej rozchylając uda.
— No, nie wiem. —
Ślizgon mocniej zacisnął palce, jednocześnie pieszcząc kciukiem główkę. —
Poproś. — Przesunął wzrok z twarzy męża i zatrzymał go na drgającym, lśniącym
od wilgoci penisie.
— Proszę…
— O co naprawdę prosisz,
Harry? — Dłoń przyspieszyła, ślizgając się w górę i w dół z idealnym wyczuciem.
— Mam przestać, czy może kontynuować? Sprecyzuj. — Pochylił się i przesunął językiem wzdłuż
szczeliny na szczycie członka.
— Szlag! — Ręka Pottera
powędrowała do jego włosów i zacisnęła się na nich lekko. Usta Malfoya były
gorące i wilgotne. Jego gładkie wargi i zaciskały się wokół męskości kochanka,
zasysając mocno, prawie boleśnie. Harry wiedział, że długo nie wytrzyma.
Poranne erekcje miały to do siebie, że zaczynały się nie wiadomo kiedy i równie
szybko kończyły. Palce Draco zajęły się jego napiętymi jądrami. Odchylił głowę
do tyłu i jęknąwszy przeciągle, poczuł jak jego biodra zaczynają
niekontrolowanie drgać. Chciał to powstrzymać, odsunąć moment gdy dojdzie
pomiędzy te chętne wargi, lecz w tej chwili kciuk Malfoya nacisnął na punkt tuż
za jądrami i Harry poczuł, że jest stracony. Cholera, to było zawstydzająco
szybkie.
Kiedy otworzył oczy,
pierwszym co zobaczył była pochylona nad nim twarz męża. Uśmiechał się
triumfalnie, a w kąciku jego ust bieliła się kropla spermy. Wysunął język i
zlizał ją, wywołując ciche sapnięcie leżącego na poduszce chłopaka. Gryfon
uniósł się, chcąc sięgnąć po te zaczerwienione wargi, lecz powstrzymała go dłoń
Draco spoczywająca na jego piersi.
— Nadal nie umyłeś
zębów. — Odsunął się i wrócił do łazienki, skąd po chwili dał się słyszeć szum
wody i trzask szafki, w której trzymał szczoteczki. Harry jęknął i zaklął
szpetnie.
***
— Czuję święta. — Potter
wciągnął głęboko powietrze i rozradowanym wzrokiem rozejrzał się po
przystrojonym bluszczem i ostrokrzewem korytarzu. Zieleń mieszała się z
czerwonym kolorem jagód i pięknie komponowała z jasnymi ścianami. Złote kokardy
łączyły wszystko w całość niczym migoczące girlandy.
— Oczywiście, że
czujesz, w końcu skrzaty za punkt honoru wzięły sobie ustawić drzewka w prawie
każdej klasie i komnacie. — Draco pokiwał pobłażliwie głową.
— To nie to, to ta
atmosfera. — Potter zatoczył ręką dookoła. — Wszyscy są tacy uśmiechnięci i
pełni entuzjazmu.
— Merlinie, twoje oczy
migoczą! Harry, jak zaczniesz rozdzielać cytrynowe dropsy, przeklnę cię,
przysięgam.
— Nigdy ich nie lubiłem.
— Potter uśmiechnął się lekko. — Ale doceniałem to, że zawsze pytał. Było w tym
coś ciepłego i…
— Wzruszające, jednak
nie zmienia faktu, że mógłby dzielić czymś bardziej eleganckim. — Malfoy
przesunął ręką po poręczy, jakby sprawdzał kurze i chyba faktycznie to robił,
gdyż zaraz po tym uniósł dłoń i sprawdził jej stan najwyraźniej
usatysfakcjonowany. — Taka czekolada z pomarańczami albo trufle.
— Trufle?
— W pistacjach, albo z
orzechami. — Wzrok Malfoya stał się lekko rozmarzony.
— Moglibyście być cicho?
Niektórzy tutaj są głodni — głos Rona sprawił, że przystanęli, czekając, aż do
nich dołączy.
— Weasley, ty zawsze
jesteś głodny. — Draco spojrzał na rudzielca z kpiną.
— Dobre odżywianie do
podstawa, poza tym dużo ćwiczę. — Chłopak najwyraźniej był w zbyt dobrym
humorze, aby dać się sprowokować.
— Tak, rzeczywiście,
latanie na miotle jest takie wyczerpujące. — Ślizgon westchnął teatralnie.
— Spróbowałbyś kilka
godzin dziennie utrzymać trzonek między nogami, a na pewno znieśliby cię z
boiska jęczącego i skamlącego.
— Zapewniam cię, że
trzymanie trzonka mam idealnie opanowane. Można powiedzieć, że dopracowałem to
do perfekcji. — Draco odgarnął ręką grzywkę spadającą mu na oczy i spojrzał na
gwałtownie czerwieniejącego Weasleya spod rzęs.
— Naprawdę, Malfoy, nie
chciałem tego wiedzieć, spokojnie obyłbym się bez takich informacji. — Ron
przesunął ręką po twarzy, jakby chciał z niej coś zetrzeć. — Harry, na serio
nie wiem jak ty to znosisz. Ja bym chyba zaczął wrzeszczeć, mając go przy sobie
na co dzień.
— Czasami faktycznie mam
ochotę wrzasnąć. — Potter rzucił kąśliwe spojrzenie w stronę Ślizgona. Cholera,
mógł się powstrzymać od takich tekstów.
— Tak jak godzinę temu,
kiedy… — Draco pochylił się ku Harry’emu, sugestywnie zniżając głos.
— Słyszałem! — Weasley
wepchnął ręce do kieszeni. — Moje śniadanie… Czuję, że nic nie zjem. Malfoy,
zawsze wiedziałem, że jesteś złym człowiekiem. Szlag, zaczynam żałować, że
istnieje coś takiego jak wyobraźnia.
— Ron… Naprawdę
wolałbym, abyś przestał sobie cokolwiek wyobrażać — jęknął Harry, wbijając
łokieć w bok Draco, kiedy ten otworzył usta. — Zamilcz, cokolwiek chciałeś
powiedzieć, zamilcz.
— Harry, chyba nie
chcesz, żebym… — Malfoy urwał w pół słowa, gdy jasne światło nagle pojawiło się
w korytarzu prowadzącym do pokoju nauczycielskiego. Wszyscy trzej przystanęli,
wpatrując się zaskoczeni w dziwne zjawisko. W ręce Rona automatycznie pojawiła
się różdżka, a Harry szybko podążył za jego przykładem. Światło przez kilka
sekund formowało się, po czym w ich stronę ruszył lśniący wewnętrznym blaskiem
ryś.
— Patronus? — Weasley spojrzał
na nich, szukając wyjaśnienia.
— Po co ktoś miałby
przywoływać patronusa? — Potter spiął się, podświadomie czekając na pierwsze
uderzenie chłodu. — I czyj do diabła on jest?
— Victorii… — Twarz Draco była kredowo biała i Harry
poczuł, jakby ktoś uderzył go mocno w żołądek, wydzierając ostatni oddech z
jego piersi. — Coś się stało… — szepnął, a potem rzucił się do najbliższej
klasy, w której znajdował się kominek.
Hej,
OdpowiedzUsuńco za sklepikarz, mam nadzieję, że nic nie stało się Samuelowi...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, no co za sklepikarz... Samuelowi nic się nie stanie, prawda...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga