poniedziałek, 10 września 2012

Red Hills - XXVII


Harry siedział za biurkiem i spod oka obserwował uczniów ćwiczących właśnie zaklęcie Protego. Trzecie klasy miały już pewną wiedzę i nie musiał ich nadzorować przy rzucaniu zwykłej tarczy. Wśród nich z oczywistych przyczyn nie było dzieci, które wcześniej nie chodziły na żadne zajęcia. Uczniowie stanowili swoistą mieszankę wychowanków szkół i prywatnych nauczycieli. Rodzice postanowili ich przenieść do Emeraldfog z różnych przyczyn. Jedni po prostu mieli bliżej, inni — co sugerował Ron — poszli za nazwiskiem Harry’ego. Właściwie trzecioklasiści byli w pewien sposób wyjątkowi. Nie obejmował ich fundusz, gdyż rodziny mogły płacić za ich edukację. Wcześniej szkoła miała przyjąć tylko pierwszaków, a drugie klasy utworzyć z dzieci o ponadprzeciętnych zdolnościach, nauczonych już czegokolwiek przez rodziców. To Malfoy głosował za utworzeniem tej klasy, przekonując radę, która oczywiście szybko przyklasnęła takiemu wsparciu finansowemu.
Malfoy…
Harry wstał i podszedł do jednej z uczennic.




             — Panno Bianchi, Protego to nie zaklęcie, które rzuca pani, celując różdżką w przeciwnika. — Ujął jej nadgarstek i kierując nim, zaznaczył w powietrzu odpowiedni wzór. — To czar ochronny, ma stworzyć tarczę, zablokować uderzenie. Musi panią uratować przed klątwą. Jeżeli już chce pani celować w kogoś, proszę przynajmniej rzucać je na sojuszników.

Czarnowłosa czarownica zaczerwieniła się lekko i skinęła głową, nie spuszczając przy tym ciemnych oczu ze swojego profesora.

             — Czy istnieje możliwość korepetycji? Obrona przed czarną magią czasami wydaje mi się naprawdę skomplikowana. — Zamrugała kilkakrotnie, uśmiechając się nieśmiało. — Profesor jako znawca tej dziedziny… — Smoliste rzęsy znowu zatrzepotały zalotnie.

— Sądzę, że równie skuteczne będą ćwiczenia z przyjaciółmi. — Cofnął się poirytowany.

Doprawdy, niedługo zbliżało się półrocze, a niektórzy uczniowie nadal za punkt honoru obrali sobie podrywanie nauczycieli. Ron śmiał się z tego, uważając takie wybryki za nieszkodliwe, acz niewątpliwie podbudowujące jego ego. Malfoy kwitował to wzruszeniem ramion, twierdząc, że dla niego to żadna nowość, więc właściwie nie ma o czym mówić. Harry nie lubił takich rzeczy. Na początku chichoczące panienki i wodzący za nim oczami niektórzy chłopcy bardzo go krępowali, potem zaczęli irytować. Miał nadzieję, że w końcu zaprzestaną bezsensownie marnować jego czas, a on sam nauczy się odróżniać, kiedy uczennica czy uczeń naprawdę ma trudności z pojęciem istoty zaklęcia, a kiedy po prostu prowokuje go do zajęcia się nim osobiście. Najwyraźniej nadal miał problemy z przejrzeniem nastolatków, gdyż odnosił dziwne wrażenie, że znowu został sprowokowany, zwłaszcza, że panna Bianchi tuż po jego powrocie do biurka bez problemu odparła zaklęcie przeciwnika.

Westchnął i potarł skronie, z ulgą witając zakończenie ostatniej lekcji w tym dniu. Szybko pożegnał uczniów, życząc im miłego dnia i aprotował się do swych komnat. Możliwość przemieszczania się w ten sposób była dostępna tylko dla nauczycieli. Hermiona dostosowała magiczne bariery zaraz po rozpoczęciu roku szkolnego, motywując to tym, że mogli szybko reagować w kryzysowych sytuacjach. Harry przyjął z radością jej zapobiegliwość — aportacja została zorganizowana tak, że do prywatnych komnat mógł się aportować tylko ich właściciel. Wolał, aby nikt go nie zaskoczył w jego własnej sypialni. Inna sprawa, że Malfoy jako jego małżonek mógł dostać się do jego pokoi bez przeszkód, ale na szczęście korzystał zawsze z wejścia za obrazem.

Zrzucił szatę nauczycielską i z szafy wyciągnął długi płaszcz w kolorze malachitu, z grafitowymi wykończeniami i lekko połyskującymi klamrami o barwie pasującej do dodatków. Typowo czarodziejskie ubranie było lekko wcięte w talii i miękko spływało mu do kostek. Dzięki rozcięciom po bokach warstwy tkaniny zachodziły na siebie, chroniąc ciało przed zimnym powietrzem i nie krępując ruchów w razie konieczności walki. W ten sam sposób szyte były jego szaty aurora i Harry naprawdę doceniał ich zalety. Wrzucił proszek Fiuu do kominka i po chwili znalazł się na Pokątnej.


***


Dzień przed świętami panował tutaj nieopisany ruch. Naciągnął mocniej ciepłą, wełnianą czapkę, ukrywając pod nią sławną bliznę i przeciskając się przez tłum, skierował się do sklepu z magicznymi zabawkami. Od razu otoczył go gwar rozmów i przekrzykiwania sprzedawców. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu odpowiedniego prezentu i ruszył wzdłuż regałów.
Nigdy wcześniej nie był w czarodziejskim sklepie dziecięcym i po chwili stwierdził, że wybór będzie trudniejszy, niż mu się to na początku wydawało. Z półek dochodziły go podejrzane szepty i chichoty. Zignorował samoukładające się klocki, minął tańczące lalki i z lekko przerażonym wzrokiem odskoczył od grających na cymbałkach klaunów. Nigdy ich nie lubił, te blade oblicza ukryte za maskami kolorów kojarzyły mu się z czymś okrutnym i podstępnym. Nienaturalnie powiększone rysy twarzy, przejaskrawione barwy i wiecznie szeroki, fałszywy uśmiech. Nigdy nie kupiłby czegoś takiego dziecku.
Szybko obszedł regał i znalazł się przy stoisku z małymi, latającymi miotłami, rozsypującymi z trzonków migoczący pył. Może dobre dla dziewczynki, ale co z czymś takim miałby zrobić chłopiec? Mali stratedzy też go nie przekonywali. Wojna, nawet w wykonaniu magicznych żołnierzyków, trzymających w ołowianych dłoniach różdżki zamiast mieczy, nadal była wojną. W końcu tuż pod ścianą zobaczył obszerny kosz z kolorowymi piłkami. Uśmiechnął się i ruszył w ich kierunku, po chwili stał pochylony, szukając odpowiedniej.

— Pomóc w czymś panu?

— Szukam piłki dla dziecka. — Odwrócił się w kierunku młodej czarownicy w czerwonym uniformie świątecznym.

— Chłopczyk czy dziewczyna? — Dziewczyna uśmiechnęła się zachęcająco.

— Chłopiec. — Obserwował jak sprzedawczyni pochyliła się nad koszem, szukając zabawki w odpowiednim kolorze. Po chwili wyprostowała się, trzymając w dłoniach piłkę w trzech kolorach — żółtym, czarnym i czerwonym. Harry wyszczerzył się szeroko. — Ta będzie idealna. Czy ma jakieś specjalne właściwości?

— To piłki—znajdki — rzeczowo objaśniła czarownica. — Dzieci mają tendencję do gubienia różnych rzeczy lub pozostawiania ich w najmniej odpowiednich miejscach. Wystarczy wtedy rzucić Recupero , a różdżka sama pokieruje nas do zguby.

— Na jaką odległość działa zaklęcie? — Harry oczyma wyobraźni widział pokaźnych rozmiarów ogród Różanego Domu.

— Ma naprawdę duży zasięg. Maluchy często zabierają swoje zabawki, kiedy idą z rodzicami w odwiedziny i czasami zapominają o nich, a potem jest problem.

— Rozumiem. — Usatysfakcjonowany skinął głową. — Proszę zapakować w czerwony papier ze złotą kokardą.

Chwilę później do paczki dodał jeszcze niedużą kulę, w której miniaturowy czarodziej szybował wśród spadających płatków śniegu nad jasno oświetlonymi choinkami. Kula po rzuceniu odpowiedniego czaru świeciła delikatnym światłem i stanowiła piękną nocną lampkę.

Po wyjściu ze sklepu rzucił zaklęcie zmniejszające i wsunął prezenty do kieszeni. U Madame Malkin nabył apaszkę, która zmieniała kolor, by dopasować się do ubioru właścicielki, a w księgarni — książkę pt. „Mistrz zasadzki — czyli tysiąc i dwa sposoby na wygraną w Qidditcha”. Zadowolony mijał właśnie wystawę z najnowszymi miotłami, kiedy jego uwagę przykuł mały sklep na uboczu. Powoli, jakby zastanawiając się nad słusznością własnej decyzji, ruszył w jego kierunku.

Wewnątrz panował przyjemny półmrok. Nie było tu regałów, za to trzy ściany zdobiły szklane szyby, za którymi na specjalnych uchwytach wisiała najróżniejsza broń, niczym z historycznych filmów. Były tu buzdygany, miecze, kańczugi, handżary, oszczepy i morgensterny oraz wiele innych, równie zabójczych ostrzy. Powoli mijał kolejne, podziwiając ich wykonanie i kształty.

— Mogę w czymś pomóc? — Maleńki czarodziej wyszedł zza szerokiej lady i zbliżył się do niego, przyglądając mu się uważnie.

— Macie tutaj rapiery? — zapytał ostrożnie.

— Ach, szlachecka broń. — Mag posiadał mocny, głęboki głos, który w żaden sposób nie pasował do jego karzełkowatej postaci. — Oczywiście, jesteśmy w posiadaniu prawdziwych unikatów. — Pokiwał szybko idealnie okrągłą, łysą głową i skinąwszy ręką, poprowadził Harry’ego na zaplecze. — Życzy pan sobie zwykłą, obłożoną magią ochronną, czy może z kutymi runami?

— Eee… Właściwie to nie bardzo się na tym znam — mruknął niechętnie.

— Nie zna się — karzeł sapnął i jego twarz ozdobił grymas zniesmaczenia. — Ignorancja, absolutna ignorancja. To po coś tu przylazł? Marnujesz mój czas. — Popchnął chłopaka w stronę wyjścia.

— Chciałbym zrobić komuś prezent. — Harry zaparł się nogami. No nie, skoro już tutaj przyszedł, nie zamierzał wyjść z pustymi rękami. Od kilku dni głowił się, co kupić Malfoyowi i nic nie przychodziło mu do głowy. Problem w tym, że Draco miał absolutnie wszystko i naprawdę trudno było sprostać jego wymaganiom.

— Prezent. — Czarodziej przestał go popychać, za to spojrzał na niego podejrzliwie. — Po co?

— No… na święta.

— Rapier to nie magiczna szata, nie machniesz różdżką, żeby go dopasować. Ignorancja, całkowita ignorancja, co za czasy — mamrotał pod nosem, powtarzając w kółko jeden i ten sam wyraz. — Walczyłeś kiedyś?

— Kilka razy, ale nie jestem ekspertem. — Wzruszył ramionami.

— To znasz się czy nie znasz? — Sprzedawca wydawał się tracić cierpliwość.

— To, że znam podstawy, nie znaczy, że się znam na rodzajach tej broni.

— Auror, hę? — Spojrzał na niego domyślnie, a widząc zaskoczony wzrok klienta potrząsnął zdenerwowany głową. — Przychodzą tu tacy, przeszli podstawowe szkolenie i popisują się swoją mizerną wiedzą. Przynajmniej masz na tyle przyzwoitości, żeby przyznać, że nic nie wiesz. Dobrze, dla kogo ten rapier?

— Mówiłem, to na prezent. — Harry powoli zaczął wątpić w słuszność swej decyzji.

— Ignorant! Pytam o opis! Wysoki, niski, umięśniony, chuderlawy?! — niski głos sprzedawcy odbił się od ścian.

— Eee… mniej więcej mojego wzrostu i mojej budowy.

— Mniej czy więcej, bo to istotne. — Czarodziej ruszył wzdłuż regałów, przeglądając poszczególne ostrza.

— Może wyższy o cal — przyznał niechętnie.

— Magia?

— No, czarodziej oczywiście — przytaknął skwapliwie.

— Czarodziej oczywiście — sparodiował go sprzedawca. — No chyba, że nie mugol! Tu nawet najzwyklejszy przedmiot ma w sobie magię! Pytam o poziom mocy!

— Wysoki — to akurat mógł stwierdzić spokojnie.

— Nie da rady — Łysy człowieczek pokręcił głową. — Im potężniejszy czarodziej, tym trudniej dopasować broń. Musi przyjść sam.

— Jak ma przyjść sam, skoro chcę mu to dać w prezencie?! Cholera, mówiłem przecież — Harry w końcu się zirytował.

— Ignorant! Mówiłem, że ignorant! — To chyba było ulubione słówko karła. — Czarodziejska broń reaguje w zależności od stopnia mocy. Nie mogę ci sprzedać niczego dobrego, jeżeli nie będę jej znał. Dam za niski, to do niczego mu się nie przyda, weźmiesz za wysoki, to nie podoła, ot i cała prawda. Chyba, że kupisz zwykły ze zwyczajnym zaklęciem chroniącym, ale to żaden prezent.

— Nie, musi być naprawdę dobry, Draco nie zadowoliłby się byle czym. — Gryfon pokręcił głową zrezygnowany.

— Draco, niezwykłe… — Sprzedawca spojrzał na niego uważniej. — Znam tylko jednego czarodzieja, któremu nadano tak wyjątkowe imię. Jego ojciec jest naprawdę potężnym magiem.

— Raczej był. — Skrzywił się niechętnie Harry.

— Jest, był, bez znaczenia. Malfoy to Malfoy. — Uśmiechnął się krzywo, gdy chłopak spojrzał na niego zdumiony. — Tak, tak, dobrze pamiętam wszystkich swoich klientów. To wymaganie, którego musi przestrzegać każdy właściciel sklepu z osobistym magicznym sprzętem. Dobrze. — Podreptał w głąb zaplecza. — No chodźże, będziesz tam tak sterczeć jak spetryfikowany? — Machnął ponownie ręką i Harry chcąc nie chcąc ruszył za nim. — Taak… Draco Malfoy, to przyjaciel czy ktoś z rodziny?

— Mąż. — Zaklął w duchu, widząc zaskoczony wzrok sprzedawcy.

— Aaaa, pan Potter. — Uśmiech zupełnie nie pasował do oblicza pod łysiną. — Trzeba było tak od razu. Czytałem, czytałem. — Pokiwał głową. — Magiczna przysięga, dzielenie mocy, to zmienia postać rzeczy. Dopasujemy do pana, będzie idealnie. — Zatarł małe, pulchne dłonie z krótkimi serdelkowatymi palcami. — To co, coś szczególnego, hmm?

— No, tak myślę…

— Duża moc, potężna… — mruczał do siebie. — Magia bezróżdżkowa znana? — zapytał nieoczekiwanie.

— No raczej. — Harry czuł się już zmęczony pytaniami.

— Pięknie, imponujące. — Czarodziej potarł w zamyśleniu brodę. — Taak, to jest to. — Machnął różdżką i jedna z szyb zniknęła. Z kieszeni wyjął białe rękawiczki i założył je, po czym szybko podszedł do uchwytów i zdjął z nich jeden z wiszących tam rapierów. — Potrzymaj i machnij nim. — Odwrócił się i podał mu ostrze.

— Nie mam rękawiczek. — Harry spojrzał na swoje dłonie bezradnie.

— Idiota. — Mag wydawał się zupełnie nie przejmować jego sławnym nazwiskiem. — To broń posiadająca naprawdę dużą magię. Mógłbym sobie zrobić krzywdę, biorąc ją gołymi rękami. Czy ja wyglądam na bohatera? To specjalne rękawice, chronią przed taką ingerencją. Ty możesz, tobie nic się nie stanie.

Harry niepewnie ujął rapier i zważył go w dłoni. Poczuł jak moc powoli wędruje wzdłuż jego ręki, otaczając kokonem całe ramię. To nie było nieprzyjemne uczucie, przeciwnie, miał wrażenie, jakby coś otulało go i jednocześnie chroniło. Wziął zamach i ostrze ze świstem przecięło powietrze, pozostawiając za sobą prawie niewidoczną, świetlistą smugę. Przez chwilę Gryfon poczuł się jak w dniu, w którym kupował swoją pierwszą różdżkę.

— Pierwszorzędnie. — Karzeł prawie podskoczył w miejscu. — Wiedziałem, że kiedyś to cudo znajdzie swojego właściciela.

— Czyli do tej pory nikt nie chciał go kupić? — Harry spojrzał na sprzedawcę zaskoczony.

Broń była naprawdę piękna. Delikatny, ażurowy kosz galwanizowany białym złotem miał idealne symetryczne łuki, które chroniły dłoń przed zranieniem, a także zapobiegały wytrąceniu rapiera z ręki. Rękojeść obleczona była delikatną skórą, dzięki czemu palce się nie ślizgały, zapewniając właścicielowi pewność ruchu. Długość głowni przekraczała metr.

— Och, chcieli, bardzo chcieli. Sęk w tym, że to nie właściciel wybiera sobie magiczny rapier, a rapier wybiera sobie właściciela, a raczej jego magię.

— Jak różdżka? — Harry spojrzał na niego zdziwiony.

— Dokładnie! Ten jest wyjątkowy. Widzisz te delikatne nacięcia na koszu? — Potter uniósł broń i przyjrzał się dokładniej znakom wyrytym na oprawie. — To magia run. Potężna druidzka robota. Sama w sobie jest niczym niewerbalne Protego. Ta plecionka służy nie tylko do podziwiania. Pomiędzy jej ażurowymi splotami można uwięzić inne ostrze i złamać je z łatwością. Głownia jest długa i wykonana z magicznego stopu, zniesie wiele zaklęć. Możne zmrozić przeciwnika, porazić, a nawet poparzyć, w zależności od intencji właściciela. W dodatku ten rapier, w odróżnieniu od innych, jest lekki i jak zauważyłeś, łatwo się nim włada. To broń prawdziwego mistrza.

— Mistrza… — Harry uśmiechnął się lekko — Czyli będzie idealna.

— Nie wątpię, Malfoyowie od wieków specjalizowali się w walkach dżentelmenów. — Podszedł i odebrał z rąk chłopaka ostrze. Przez chwilę Gryfon czuł się, jakby stracił coś istotnego, coś, co stanowiło samoistne przedłużenie jego ręki. Ten rapier naprawdę zupełnie różnił się od tych, którymi uczono go walczyć, gdy odbywał szkolenie aurorskie. — To co, zapakować?

— Tak, proszę. — Otrząsnął się i schował ręce w kieszeni płaszcza, jakby nagle nie wiedział, co z nimi zrobić. Chwilę później prezent został opakowany i leżał na ladzie przed Potterem. Cena, jaką przyszło mu za niego zapłacić, wydała się horrendalna. Zważywszy na to, że większość swoich pieniędzy przeznaczył na szkołę, taki wydatek poważnie nadszarpnął jego budżet. Przez głowę przeszła mu myśl, że za te pieniądze zapewne kupiłby najnowszą miotłę. Co dziwne, nie żałował.

— Wraca pan prosto do domu? — Karzeł spojrzał na niego pytająco.

— Tak, raczej już nigdzie się nie wybieram. — To była prawda, wszystko, czego potrzebował, miał już przy sobie. Prezentami dla dzieci ze szkoły miały się zająć skrzaty, po tym jak Hermiona i Parvati zrobiły listy potrzebnych zakupów, a wieczorem obiecał Ronowi wycieczkę do Miodowego Królestwa.

— Dobrze, może pan skorzystać z mojego kominka, na ten sprzęt nie działają zaklęcia zmniejszające. — Faktycznie, paczka była długa i raczej trudno byłoby się z nią poruszać w szalejącym tłumie, ogarniętym przedświąteczną gorączką.

Harry skinął głową w podziękowaniu i udał się znowu za karłem na zaplecze. Sypnął garść proszku i wkroczył w zielone płomienie. Po wylądowaniu we własnym salonie rzucił zaklęcie dezaktywujące. Od tego momentu żaden nieuprawniony czarodziej nie miał możliwości skorzystać ze sklepowego kominka, aby nieproszony wkroczyć do Emeraldfog.


***


Obudził go szum morza. Pomimo otwartego okna w komnacie było ciepło. Najwyraźniej ktoś rzucił czar ogrzewający. W powietrzu unosił się subtelny zapach soli. Harry przeciągnął się i powoli otworzył oczy, po czym zmrużył je od razu od zalewającego wszystko światła.
Pomimo padającego delikatnie śniegu, mdłe słońce odbijało się od bieli pomieszczenia, rozświetlając ją i sącząc nierzeczywisty blask.
Przewrócił się na brzuch, przez chwilę trwał w tej pozycji, po czym wysunął jedną nogę spod ciepłej pościeli i podrapał się po łydce. Westchnął i spychając lekko kołdrę, przeturlał się z powrotem na bok, a potem na plecy.
Był wigilijny poranek. A to oznaczało, że nikt nie pracował i wszyscy szykowali się do świąt.
Wyszczerzył się radośnie, wyrzucając ręce przed siebie i machając palcami w powietrzu.

— Harry, niektórzy tutaj usiłują spać — spod kołdry dobiegł go zduszony głos Malfoya.

— Dziś wigilia — zamruczał, uśmiechając się, gdy blondyn w odpowiedzi głębiej zakopał się w pościeli. — Święta przyszyły!

— Święta będą jutro. Śpię.

— Ciekawe czy choinki są już ubrane. Skrzaty powiedziały, że zajmą się wszystkim. Hermiona była co prawda oburzona, ale w końcu się poddała. Chyba przeraziła ją wysokość drzewek.

Głowa Malfoya w końcu wynurzyła się z odmętów pościeli i chłopak spojrzał na Pottera zaspanym wzrokiem.

— Przez kolejne trzy dni masz zamiar być taki promienny? — Widząc, jak Harry wesoło potakuje, jęknął i położył się na plecach, przerzucając rękę przez głowę i zasłaniając nią oczy. — Wy, Gryfoni, jesteście jak świąteczne skarpety. Gdyby powiesić was przed kominkiem, zapewne nadal kiwalibyście się wesoło w oczekiwaniu na prezenty. Tradycyjnie radośni i czerwoni.

— Ślizgoni nie lubią świąt? — Harry znowu zmienił pozycję, przekręcając się na bok i podpierając głowę na dłoni.

— Oczywiście, że lubią. — Draco uniósł łokieć, odsłaniając jedno oko. — W szlacheckich domach w wigilię urządza się polowania na zające. Nie wolno używać czarów, dozwolone są tylko łuki i kusze. Głowa rodziny oddaje potem zdobycz skrzatom, które robią z niej pasztet podawany w drugi dzień świąt. Oczywiście ma to swoją symbolikę. Mężczyźni pokazują w ten sposób, że dbają o rodzinę, a skrzaty… skrzaty oczywiście posłusznie wypełniają rozkazy.

— A co robią kobiety? — Harry słuchał z przymkniętymi oczyma.

— Dekorują dom. — Malfoy uśmiechnął się lekko. — To chyba jedyny dzień, kiedy moja matka robiła cokolwiek poza układaniem kwiatów, chociaż… to chyba wiele się nie różni.

— Ubierają choinkę — mruknął Gryfon rozmarzonym głosem.

— Nie, to robota skrzatów. Kobiety wieszają ostrokrzew, który odpędza niepożądane duchy i chroni przed truciznami. Stoły dekorują bluszczem i rozmarynem, to ma coś wspólnego z uczuciami. Na koniec jest oczywiście jemioła. W jej przypadku kobiety tracą umiar i wieszają ją wszędzie, gdzie popadnie. Dawniej gdy dwóch wrogów stanęło pod nią, musieli odłożyć walkę do następnego dnia. To przynajmniej miało jakiś sens, a teraz… szkoda słów.

— Nie lubisz pocałunków, Draco? — Potter pochylił się lekko nad nim z prowokacyjnym uśmieszkiem.

— Przeklnę cię, jak zbliżysz się jeszcze centymetr. — Ręka Malfoya nie wiadomo kiedy znalazła się na piersi chłopaka, popychając go lekko do tyłu.

— Taaa, dobra, idę umyć zęby. — Brunet przewrócił oczami i usiadł na łóżku.

— Ja pierwszy. — Ślizgon wreszcie odrzucił kołdrę i opuścił nogi.

— Mowy nie ma, zajmuje ci to godzinę. — Potter spojrzał na niego z kpiną.

— To idź do swojej łazienki — Draco wzruszył ramionami i wstał.

— Właściwie… — Gryfon wpełzł na powrót pod kołdrę. — Przez godzinę mogę jeszcze pospać.

— Potter…


***


Harry leżał w łóżku, patrząc na jasny baldachim zdobiący sypialnię Malfoya. Jego życie od poprzednich świąt zupełnie się zmieniło. Rok temu o tej porze pakował się z Ronem, aby spędzić święta u Weasleyów, a teraz… Teraz miał własną rodzinę. Brzmiało to cokolwiek absurdalnie, a jednak była to prawda.

Na początku małżeństwo z Draco jawiło mu się jako nieprzemijający koszmar. Wszystko widział w czarnych barwach, wszystko wydawało się zmierzać ku katastrofie. Był przerażony, nieufny, przeklinał swoje życie i perfidną złośliwość losu.
Sam nie wiedział, kiedy zaczęło się to zmieniać, a niechciany związek począł przybierać pozory normalności. Nie potrafił znaleźć tego jednego, szczególnego momentu. Wydawało się, że następowało to etapami. Najpierw poznał Samuela, potem zobaczył Malfoya jako opiekuna, tak zupełnie innego od tego, którego znał na co dzień, że przez długi czas nie mógł poradzić sobie z połączeniem tych dwóch twarzy Ślizgona. Potem było przesłuchanie w ministerstwie, kiedy po raz pierwszy poczuł coś na kształt solidarności z blondynem i wiedział, że cokolwiek się stanie, musi stanąć w jego obronie. W końcu… w końcu nadeszła ta rozmowa o przeszłości, o Lucjuszu i wojnie.

Gdyby ktoś wcześniej powiedział mu, że spędzi życie u boku Draco, zapewne posądziłby go o szaleństwo. Oczywiście ten związek znacznie różnił się od tego, o czym marzył jako nastolatek. Pomijając fakt, że w końcu zrozumiał, iż raczej nie będzie nigdy typem męża wracającego po pracy do domu i całującego żonę na powitanie. Gdzieś tam, na horyzoncie, majaczył jednak mały domek, dwóch zakochanych w sobie facetów, wspólne kolacje, długie rozmowy, troska, czułość i patrzenie sobie z miłością w oczy nad przypalonymi tostami.
Prychnął  i potrząsnął głową.
To był Malfoy, tutaj nie było miejsca na czułe spojrzenia, szeptane wyznania i śniadania do łóżka. Nigdy nie będzie trzymania się za ręce, tulenia na kanapie i uśmiechów znad zbyt mocno przypieczonego śniadania.
A jednak było dobrze, może nie tak perfekcyjnie, jak to sobie wyobrażał, ale dobrze.

Był czas, kiedy sądził, że nie nadaje się do związku. Miał koszmary, po których robił się humorzasty. Swoje kamienie wspomnień zdobiące nagrobki poległych, które do dziś nosił na plecach, ciągle zadając sobie pytanie, czy mógł zrobić coś więcej.
Patrząc na to z tej perspektywy, Draco dźwigał podobny bagaż, a jego historia mogła konkurować z jego własną o order dla najbardziej popierdolonego życia.

Przez te cztery miesiące Harry zrozumiał, że jego nastrój w jakiś sposób stał się zależny od Ślizgona. Najważniejszym tego wyznacznikiem były ich wspólne noce i wbrew pozorom nie zawsze chodziło o seks. Czasami zastanawiał się czy magiczne więzi nie chronią ich nawet podczas snu. Obydwaj na ten temat milczeli, ale kiedy rano wstawali i ubierali się, kłócąc o łazienkę, Harry widział na twarzy Ślizgona taką samą ulgę, jaką czuł wewnątrz siebie. Kolejna noc bez koszmarów. Sypianie razem gwarantowało spokojny sen i to wystarczało, aby zapanowała między nimi niepisana umowa na temat wspólnego łóżka. Nieważne w czyjej sypialni, ważne, że razem.

Spojrzał w kierunku łazienki. Lubił Draco. To była kolejna rzecz, która przyszła niepostrzeżenie. Mogli się kłócić, przekomarzać, prowadzić ostre dyskusje, ale Harry chcąc być szczerym wobec siebie, musiał przyznać, że wbrew temu co wydarzyło się wcześniej, mógł nazwać Ślizgona swoim przyjacielem. Zależało mu na nim i to też było dobre. Kolejne niemożliwe, które stało się możliwym. Co będzie następne?

— Potter!

Zamrugał, gwałtownie wyrwany z własnych myśli. Draco stał w drzwiach łazienki, ubrany w czarne spodnie i rozpiętą białą koszulę. Jego włosy były świeżo umyte i miękkimi pasmami okalały szczupłą twarz. Cholera! Ludzie nie powinni tak wyglądać, powinna powstać ustawa na temat zbyt prowokujących czarodziei, którzy powodują, że mózg zmienia się w owsiankę, a ciało radośnie pulsuje w rytmie weź—mnie—teraz—i—pokaż—jakim—jesteś—zwierzakiem, albo może coś bardziej romantycznego? Nieważne. W każdy razie zakaz powinien być napisany czerwonym atramentem na lśniącym, białym papierze, tak gładkim jak skóra…

— Rany, kiedy wyszedłeś? — Usiadł, poprawiając odruchowo kołdrę.

— Jesteś pewien, że korekcja twojego wzroku to nie fuszerka? — Malfoy uniósł brew i uśmiechnął się ironicznie. To też powinno być zabronione! — Gapiłeś się w te drzwi i nawet nie zauważyłeś, że w nich stoję.

— Myślałem.

— Magia świąt jest wielka. — Ślizgon wreszcie oderwał się od framugi i wolno zbliżył do łóżka. — Wstawaj. — Podrapał się po gładkim podbródku. Zapewne przed chwilą się ogolił. Powoli zsunął rękę na nagą pierś. Wzrok Harry’ego z fascynacją śledził tor, jakim podążała jasna dłoń. — To niehumanitarne, żebyś nadal wylegiwał się w łóżku po tym, jak mnie obudziłeś i zmusiłeś do wstania.

— Wcale nie kazałem ci wstawać. — Nie mam mowy, żeby teraz podniósł się z posłania, nie w tym stanie, nikt i nic go do tego nie zmusi!

Chyba, że ktoś się uprze i zerwie z niego kołdrę…

— Widzę, ze bardzo intensywnie… myślałeś. — Brew Malfoya uniosła się jeszcze wyżej, a uśmieszek stał się lekko złośliwy. Czy taki wredny uśmiech może być seksowny? Absolutnie nie! To wbrew prawom natury! Problem w tym, że te prawa najwyraźniej nie dotyczyły stojącego nad nim blondyna. Ku konsternacji Pottera Ślizgon stanowił wyjątek od reguły. — Och, Harry, odnoszę wrażenie, że to właśnie zalicza się do tych spraw, o których zwykło się mówić, że są niecierpiące zwłoki. — Gryfon wzdrygnął się, gdy Draco pochylił się nad nim i ciepła dłoń owinęła się wokół jego naprężonego do bólu członka.

— Przestań… — jęknął, równocześnie unosząc lekko biodra i bardziej rozchylając uda.

— No, nie wiem. — Ślizgon mocniej zacisnął palce, jednocześnie pieszcząc kciukiem główkę. — Poproś. — Przesunął wzrok z twarzy męża i zatrzymał go na drgającym, lśniącym od wilgoci penisie.

— Proszę…

— O co naprawdę prosisz, Harry? — Dłoń przyspieszyła, ślizgając się w górę i w dół z idealnym wyczuciem. — Mam przestać, czy może kontynuować? Sprecyzuj. — Pochylił się i przesunął językiem wzdłuż szczeliny na szczycie członka.

— Szlag! — Ręka Pottera powędrowała do jego włosów i zacisnęła się na nich lekko. Usta Malfoya były gorące i wilgotne. Jego gładkie wargi i zaciskały się wokół męskości kochanka, zasysając mocno, prawie boleśnie. Harry wiedział, że długo nie wytrzyma. Poranne erekcje miały to do siebie, że zaczynały się nie wiadomo kiedy i równie szybko kończyły. Palce Draco zajęły się jego napiętymi jądrami. Odchylił głowę do tyłu i jęknąwszy przeciągle, poczuł jak jego biodra zaczynają niekontrolowanie drgać. Chciał to powstrzymać, odsunąć moment gdy dojdzie pomiędzy te chętne wargi, lecz w tej chwili kciuk Malfoya nacisnął na punkt tuż za jądrami i Harry poczuł, że jest stracony. Cholera, to było zawstydzająco szybkie.

Kiedy otworzył oczy, pierwszym co zobaczył była pochylona nad nim twarz męża. Uśmiechał się triumfalnie, a w kąciku jego ust bieliła się kropla spermy. Wysunął język i zlizał ją, wywołując ciche sapnięcie leżącego na poduszce chłopaka. Gryfon uniósł się, chcąc sięgnąć po te zaczerwienione wargi, lecz powstrzymała go dłoń Draco spoczywająca na jego piersi.

— Nadal nie umyłeś zębów. — Odsunął się i wrócił do łazienki, skąd po chwili dał się słyszeć szum wody i trzask szafki, w której trzymał szczoteczki. Harry jęknął i zaklął szpetnie.


***


— Czuję święta. — Potter wciągnął głęboko powietrze i rozradowanym wzrokiem rozejrzał się po przystrojonym bluszczem i ostrokrzewem korytarzu. Zieleń mieszała się z czerwonym kolorem jagód i pięknie komponowała z jasnymi ścianami. Złote kokardy łączyły wszystko w całość niczym migoczące girlandy.

— Oczywiście, że czujesz, w końcu skrzaty za punkt honoru wzięły sobie ustawić drzewka w prawie każdej klasie i komnacie. — Draco pokiwał pobłażliwie głową.

— To nie to, to ta atmosfera. — Potter zatoczył ręką dookoła. — Wszyscy są tacy uśmiechnięci i pełni entuzjazmu.

— Merlinie, twoje oczy migoczą! Harry, jak zaczniesz rozdzielać cytrynowe dropsy, przeklnę cię, przysięgam.

— Nigdy ich nie lubiłem. — Potter uśmiechnął się lekko. — Ale doceniałem to, że zawsze pytał. Było w tym coś ciepłego i…

— Wzruszające, jednak nie zmienia faktu, że mógłby dzielić czymś bardziej eleganckim. — Malfoy przesunął ręką po poręczy, jakby sprawdzał kurze i chyba faktycznie to robił, gdyż zaraz po tym uniósł dłoń i sprawdził jej stan najwyraźniej usatysfakcjonowany. — Taka czekolada z pomarańczami albo trufle.

— Trufle?

— W pistacjach, albo z orzechami. — Wzrok Malfoya stał się lekko rozmarzony.

— Moglibyście być cicho? Niektórzy tutaj są głodni — głos Rona sprawił, że przystanęli, czekając, aż do nich dołączy.

— Weasley, ty zawsze jesteś głodny. — Draco spojrzał na rudzielca z kpiną.

— Dobre odżywianie do podstawa, poza tym dużo ćwiczę. — Chłopak najwyraźniej był w zbyt dobrym humorze, aby dać się sprowokować.

— Tak, rzeczywiście, latanie na miotle jest takie wyczerpujące. — Ślizgon westchnął teatralnie.

— Spróbowałbyś kilka godzin dziennie utrzymać trzonek między nogami, a na pewno znieśliby cię z boiska jęczącego i skamlącego.

— Zapewniam cię, że trzymanie trzonka mam idealnie opanowane. Można powiedzieć, że dopracowałem to do perfekcji. — Draco odgarnął ręką grzywkę spadającą mu na oczy i spojrzał na gwałtownie czerwieniejącego Weasleya spod rzęs.

— Naprawdę, Malfoy, nie chciałem tego wiedzieć, spokojnie obyłbym się bez takich informacji. — Ron przesunął ręką po twarzy, jakby chciał z niej coś zetrzeć. — Harry, na serio nie wiem jak ty to znosisz. Ja bym chyba zaczął wrzeszczeć, mając go przy sobie na co dzień.

— Czasami faktycznie mam ochotę wrzasnąć. — Potter rzucił kąśliwe spojrzenie w stronę Ślizgona. Cholera, mógł się powstrzymać od takich tekstów.

— Tak jak godzinę temu, kiedy… — Draco pochylił się ku Harry’emu, sugestywnie zniżając głos.

— Słyszałem! — Weasley wepchnął ręce do kieszeni. — Moje śniadanie… Czuję, że nic nie zjem. Malfoy, zawsze wiedziałem, że jesteś złym człowiekiem. Szlag, zaczynam żałować, że istnieje coś takiego jak wyobraźnia.

— Ron… Naprawdę wolałbym, abyś przestał sobie cokolwiek wyobrażać — jęknął Harry, wbijając łokieć w bok Draco, kiedy ten otworzył usta. — Zamilcz, cokolwiek chciałeś powiedzieć, zamilcz.

— Harry, chyba nie chcesz, żebym… — Malfoy urwał w pół słowa, gdy jasne światło nagle pojawiło się w korytarzu prowadzącym do pokoju nauczycielskiego. Wszyscy trzej przystanęli, wpatrując się zaskoczeni w dziwne zjawisko. W ręce Rona automatycznie pojawiła się różdżka, a Harry szybko podążył za jego przykładem. Światło przez kilka sekund formowało się, po czym w ich stronę ruszył lśniący wewnętrznym blaskiem ryś.

— Patronus? — Weasley spojrzał na nich, szukając wyjaśnienia.

— Po co ktoś miałby przywoływać patronusa? — Potter spiął się, podświadomie czekając na pierwsze uderzenie chłodu. — I czyj do diabła on jest?

— Victorii…  — Twarz Draco była kredowo biała i Harry poczuł, jakby ktoś uderzył go mocno w żołądek, wydzierając ostatni oddech z jego piersi. — Coś się stało… — szepnął, a potem rzucił się do najbliższej klasy, w której znajdował się kominek.

2 komentarze:

  1. Hej,
    co za sklepikarz, mam nadzieję, że nic nie stało się Samuelowi...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, no co za sklepikarz... Samuelowi nic się nie stanie, prawda...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń