poniedziałek, 10 września 2012

Red Hills - XXV


Harry od kilkunastu minut krążył niespokojnie po salonie. Tuż po wyjściu Draco wezwał do siebie Mrużkę, informując ją, że dzisiejszy obiad zje u siebie w towarzystwie męża. Skrzatka spokojnie przyjęła jego nieskładne wyjaśnienia i skinęła głową, znikając równie cicho jak się pojawiła. Potter miał nadzieję, że sprosta zadaniu i Malfoy nie będzie mógł się do niczego przyczepić. Oczywiście nie pierwszy raz zapraszał kogoś na obiad, jednak przeważnie odbywało się to w restauracjach i Gryfon nie musiał przejmować się ewentualną kompromitacją.

Wszedł do łazienki i jeszcze raz obrzucił swoje odbicie krytycznym spojrzeniem.

— Naprawdę sprawiasz mi wielką radość, pojawiając się tutaj co minutę, jednak zaczynam się czuć jak na karuzeli, a feeria barw, jakie zdążyłeś już sobą zaprezentować, powoli staje się przytłaczająca. — Lustro jęknęło, gdy Harry po raz kolejny skrzywił się na swój widok, rozpinając tym razem beżową koszulę.


— Cicho bądź, nie mam co na siebie włożyć — warknął, usiłując przygładzić kosmyki włosów, sięgające już niemal do ramion. — Wyglądam tragicznie.

— Tak, tak, Quasimodo, jesteś gorszy niż dziewczyna. Przez długi czas czekałem, aż przyjdzie ten moment, gdy postanowisz o siebie naprawdę zadbać. Marzyłem o tym, śniłem, snułem fantazje… Cofam je wszystkie! Załóż tę koszulę, którą pierwszą tutaj przyniosłeś i przestań jęczeć, Potter! Pomyślałby ktoś, że idziesz na pierwszą randkę — prychnęło zwierciadło. — Doprawdy, twój mąż widział cię już w stanie całkowitej ruiny, spoconego, zasapanego i lepiącego się. Nic go nie zdziwi.

— Zamknij się. — Harry zapiął kolejną koszulę i obrócił się bokiem, wygładzając kołnierzyk. — Może być?

Lustro sapnęło i nie odpowiedziało.

— Cholera jasna, gadasz przez cały czas, a jak człowiek poprosi o pomoc, to nie masz nic do powiedzenia! — Potter zirytowany spojrzał na zwierciadło, które odpowiedziało mu wkurzonym, zielonym spojrzeniem spod opadającej ciemnej grzywki. Absurdalna sytuacja.

— Kazałeś mi się zamknąć.

— Ale teraz pytam, więc bądź łaskaw mi odpowiedzieć.

— Może być — w głosie lustra dało się wyczuć szczyptę ironii i niecierpliwości. — Jakbyś użył jeszcze czegoś zapachowego, byłoby perfekcyjnie.

— Skąd wiesz, nie możesz tego poczuć. — Harry posłusznie sięgnął do szafki i wyjął z niej czerwoną buteleczkę Christian Dior Fahrenheit, którą dostał na urodziny od Hermiony.

— Nie pytaj. Nie lubię wspomnień. Tylko nie przesadź, masz być subtelny, a nie pachnieć, jakbyś wpadł z hukiem na półkę w perfumerii.

— Och, przepraszam. — Mężczyzna użył wody i odstawił ją na miejsce. Nigdy się nie zastanawiał dlaczego jego lustro mówi i posiada wiadomości, których raczej nie powinno mieć zwierciadło wiszące przez cały czas w łazience. Ktoś kiedyś co prawda wspominał o duszach zaklętych w przedmiotach, ale nigdy nie zagłębiał się w ten temat. — Dobra, koniec.

— Dzięki Merlinowi, kolejna zmiana garderoby i zacząłbym wrzeszczeć. — Tafla zamigotała lekko. — Właściwie czym ty się tak przejmujesz, przecież już nieraz jedliście razem obiad.

— W Hogwarcie, w jadalni szkoły, owszem. To coś innego.

— Racja. Mam tylko nadzieję, że nie poprosiłeś tego pomylonego skrzata o dobór dań, bo wtedy nawet twoja aparycja nie uratuje cię przed kompletnym blamażem. — Zwierciadło zachichotało złośliwie.

— Poprosiłem Mrużkę, kiedyś pracowała dla Barty'ego Croucha, który był dyrektorem Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów w Ministerstwie Magii. Zawsze była niezwykle kompetentna. — Harry spojrzał na rozrzucone ubrania i machnięciem różdżki odesłał je do szafy na wieszaki.

— Czasami jednak myślisz. Co prawda rzadko, ale tym bardziej zwraca to uwagę.

— Naprawdę doceniam twój cięty dowcip — Potter prychnął i wyszedł z łazienki.

***

Draco odłożył swoją nauczycielską szatę i na jej miejsce włożył nową, z delikatnego, niemnącego materiału w kolorze grafitu. Lekko wcięta, zapinana w pasie na jeden guzik, łagodnie spływała miękką materią do kostek. Spojrzał na siebie krytycznie i z westchnieniem zdjął ją i rzucił na oparcie krzesła. Nie, zbyt elegancka. W końcu to tylko obiad z Potterem, nie będzie robił z siebie idioty i ubierał się, jakby szedł na lunch z samym ministrem magii.

Absolutnie się nie denerwował.

W końcu czym? Obiad z Gryfonem, nic nowego. Od czterech miesięcy siedzieli przy jednym stole i w otoczeniu dzieciaków i nauczycieli spożywali posiłek. Nie istniało nic, co mogłoby go zaskoczyć, wszystko to przecież już przeżył. Spojrzał na swoje ciemnografitowe spodnie i z szafy wyjął czarną koszulę, ozdobioną delikatnym, pojedynczym haftem w kolorze starego srebra przy kołnierzu i mankietach. Zrezygnował z krawata, dochodząc do wniosku, że byłby on zbyt oficjalny.

Wcale się nie denerwował.

Po czterech miesiącach małżeństwa nie miał ku temu żadnych powodów. Jedyne co mogłoby wyprowadzić go z równowagi, to gdyby obiad zaserwował im ten pokręcony skrzat, Zgredek, od którego kiedyś Potter uwolnił jego rodzinę. Może powinien przygotować sobie jakiś eliksir na dolegliwości żołądkowe? Nie, nie będzie robił z siebie widowiska, po prostu nie zje niczego, co będzie wyglądało podejrzanie, a potem pokaże Harry'emu, jak podejmują gości Malfoyowie.

Nie denerwował się.

Właściwie o co chodziło Severusowi? Obraził się, że odmówił spożycia z nim obiadu? Nie, na pewno nie. To nie w jego stylu. Naprawdę mógłby się wysilić i postarać się zaakceptować jego związek z Potterem. Draco wiedział, że to trudne, jednak skoro on potrafił, to tym bardziej Snape powinien przynajmniej spróbować. W końcu to nie on musiał spędzić z Gryfonem resztę życia. Malfoy przystanął i pozwolił swojej wyobraźni ponieść się na wyżyny absurdu, w których Potter jest mężem Mistrza Eliksirów i to jego zaprasza na obiad.
Niedorzeczna wizja.

To byłaby katastrofa, wysadziliby szkołę szybciej, niż Longbottom zdążyłby wymówić słowo „eliksiry", zwłaszcza, że zawsze się przy tym jąka. Harry i Severus… trzaskająca magia, wieczne obelgi, różdżki w zaciśniętych dłoniach i mord w oczach. O tak, to byłoby coś. Armagedon w czystej postaci. Nie mówiąc już o sypialni… Draco zamrugał kilkakrotnie, gdy jego wyobraźnia podsunęła mu obraz dwóch ciemnych głów pochylonych ku sobie i Pottera leżącego w tej swojej ulubionej pozycji rób—co—chcesz z jedną nogą zgiętą i oczami zasnutymi mgiełką rozkoszy z dłońmi mnącymi prześcieradło. Snape pochylony nad nim, jego dłoń błądząca po oliwkowym udzie, długie palce sunące w kierunku…
Irytujące, anormalne, nieziszczalne!

I bardzo dobrze! Na włochate gacie Merlina, co w ogóle przychodzi mu do głowy?! Zdecydowanie ten zbliżający się obiad ma na niego destrukcyjne działanie. Otrząsnął się i stwierdził, że jest już spóźniony. Pokręcił głową, pozwalając pojedynczym kosmykom opaść swobodnie na policzek. Tak, był przystojny, seksowny i młody. Jak bardzo by nie kochał swego ojca chrzestnego, ten nie miał przy nim szans. Nie powinien był w ogóle prowadzić tej rozmowy z Severusem, to przez nią snuje jakieś chore wizje. Obraz przesunął się. Draco wyszedł na korytarz i stanął przed wejściem do komnat Pottera. Wytarł spocone dłonie w spodnie i odetchnął, uspokajając oddech.

To wcale nie znaczyło, że jest zdenerwowany!

***

Wszedł do środka i przystanął na widok niedużego, okrągłego stolika stojącego obok okna. Najwyraźniej obiad przy ławie umiejscowionej obok sofy nie odpowiadał wymaganiom Pottera. W myślach przyznał mu słuszność.

— Spóźniłeś się. — Odwrócił się w kierunku skąd dochodził głos Harry'ego. Mężczyzna stał niedbale oparty o futrynę drzwi prowadzących do sypialni. Ubrany był w czarne spodnie z jakiejś miękkiej tkaniny i ciemnozieloną koszulę, która w świetle nabierała delikatnych szmaragdowych refleksów, idealnie podkreślając kolor oczu właściciela. Rozpięty pod szyją kołnierzyk odsłaniał oliwkową skórę. — Powinieneś kupić sobie zegarek.

— Po co? Przypominałby mi, że czas ucieka, poza tym spóźnianie się jest w dobrym tonie. — Oderwał wzrok od Gryfona i podążył do stołu.

— Uczniowie muszą być zachwyceni — parsknął Harry, ruszając za nim.

— Jeżeli chodzi o lekcje, jestem nadzwyczaj punktualny. Nie potrzebne mi grande entrée, aby zyskać ich uwagę. — Draco odsunął krzesło i zajął miejsce przy stole.

— Sądzę, że nawet gdybyś zjawiał się jako pierwszy, nikt by cię nie przegapił.

— Oczywiście, że nie. — Malfoy spojrzał na siadającego naprzeciw niego mężczyznę. — Chyba nie miałeś co do tego żadnych wątpliwości.

— Absolutnie. — Harry przewrócił oczami ze śmiechem.

— Co na obiad? — Draco przesunął palcami po delikatnym obrusie w kolorze écru z ciemniejszym o ton haftem.

— Szczerze mówiąc…

Z cichym „pop" tuż obok stołu aportowała się Mrużka. Draco uniósł brew na widok jej granatowej sukienki i idealnie wyprasowanego białego fartuszka. Tuż za nią pojawiły się kolejni pracownicy trzymający dużą tacę, na której stała waza z parującą zupą. Skrzatka szybko nalała do dwóch talerzy i obchodząc Harry'ego i Draco z lewej strony, przed każdym z nich postawiła danie, po czym w milczeniu skłoniła się i zniknęła w absolutnej ciszy.

— Interesujące. — Malfoy ze stolika zdjął serwetkę i rozpostarł ją na kolanach. — Najwyraźniej Barty wiedział jak wychowywać swoją służbę.

— Nie wiedziałem, że znasz pochodzenie Mrużki. — Harry zanurzył łyżkę i ostrożnie spróbował. Uśmiechnął się szeroko. Delikatny kalafior i groszek stanowiły podstawę zupy, dodatek parmezanu tylko podkreślał jej wyjątkowy smak.

— Kiedyś, jako dziecko, bywałem — stwierdził krótko Ślizgon.

— Rozumiem.

— Hmm… Co sądzisz o pozostaniu w szkole na święta? — Draco ostrożnie wyławiał z zupy groszek, pozostawiając kalafior.

— Nie mamy innego wyjścia, zbyt dużo dzieci nie zgłosiło swojego wyjazdu, a to oznacza, że ponad połowa uczniów ma zamiar spędzić ferie na miejscu.

— W warunkach, w jakich do tej pory mieszkali, to raczej nie powinno dziwić. — Draco odłożył na chwilę łyżkę i sięgnął po wodę stojącą w kieliszku.

— Tak, jednak powinniśmy coś zrobić w tym kierunku. Sądzę, że samo przystrojenie zamku nie wystarczy. Skrzaty już dostały wytyczne co do świątecznej kolacji, myślałem też o jakichś drobnych prezentach. — Harry uniósł głowę i spojrzał na Malfoya, jakby szukał u niego aprobaty dla swojego pomysłu.

— Hmm… — Blondyn podparł brodę na ręce, zastanawiając się chwilę. — Nie wiem czy stać nas na bogate prezenty, jednak jakaś drobnostka pod bożonarodzeniowym drzewkiem na pewno byłaby mile widziana. Zdecydowanie zalecam coś praktycznego, ale nie związanego z nauką. Coś, co ich zajmie.

— Jakieś gry? Książki?

— Tak. Wyposażyliśmy dormitoria, jednak jest zima. Uczniowie spędzają całe dnie w pokojach. Nie bądźmy naiwni, nie uczą się cały czas. Nuda to największa przyjaciółka wyobraźni.

— Wyobraźni… — Harry przypomniał sobie lekcję, na której Edwin Clamp chciał sprawdzić czy działanie zaklęcia Wingardium Leviosa ma coś wspólnego z wysokością, na jakiej dany przedmiot się przemieszcza. W efekcie, gdyby nie bariery magiczne, jego młodszy kolega wypadłby z drugiego piętra przez okno. — Tak, tej im nie brakuje. Nie lubisz kalafiora?

— Lubię. — Draco spokojnie nabrał łyżkę zupy wraz z jarzyną i uniósł do ust, z rozkoszą przymykając oczy. — Najlepsze rzeczy zostawiam sobie na koniec — mruknął po przełknięciu.

Harry przyglądał się, jak Draco je. Było w tym coś niesamowicie intymnego i erotycznego. Pierwszy raz zauważył to, gdy chłopak jadł tort kremowy na urodzinach Samuela. Dziś miał okazję, nie rozpraszany przez nikogo, przyglądać się jaką gracją i manierami się przy tym wykazywał. Nawet gdyby nie widział, jego pierwszą myślą byłoby, że oto spożywa posiłek z prawdziwym arystokratą.

— Zastanawiałeś się już nad balem organizowanym w drugi dzień świąt? — Malfoy lekko przesunął w lewo pusty talerz i spojrzał na Harry'ego pytająco.

— Balem? — Zdezorientowany zamrugał kilka razy.

— Balem bożonarodzeniowym. Gdzie ty żyjesz, Potter… — Draco odsunął rękę, pozwalając by Mrużka, która pojawiła się w momencie gdy skończyli jeść, zabrała jego talerz i postawiła przed nim smakowicie wyglądającą roladę drobiową ze szpinakiem, na aromatycznym grzybowym sosie. Młode ziemniaki pieczone z rozmarynem spoczywały na półmisku obok.

— Pierwsze słyszę. — Harry wzruszył ramionami, chwytając za widelec.

— Dyrektor szkoły — Draco prychnął i odkroił kawałek mięsa.

— Skąd o tym wiesz?

— Granger — krótko stwierdził Malfoy, nabierając dwa kartofle i przekładając je na swój talerz.

— Hermiona ci powiedziała? — Potter zamarł w pół ruchu z uniesionym widelcem. To było dziwne. Sądził, że z takim pomysłem przyjaciółka pierwsze przyszłaby do niego, a nie do Ślizgona.

— Wczoraj przy kolacji. — Skinął głową, odkrawając kawałek mięsa. Wsunął kęs do ust, mrucząc z aprobatą. — Sądziłem, że słuchasz, ale najwyraźniej omawianie z Weasleyem zeszłego sezonu quidditcha było priorytetem.

— Faktycznie, wyłączyłem się na chwilę. — Harry doskonale pamiętał ten moment. Rozmawiali z Ronem o jesiennych rozgrywkach i wygranej Czerwonych Smoków, nowej drużyny, która pojawiła się znikąd i szturmem zdobyła mistrzostwo. Nikt wcześniej o niej nie słyszał. Pochodzili z Węgier i do tej pory nie brali udział w żadnych meczach. Na swoją obronę mógł mieć tylko to, że temat był gorący, a on naprawdę rzadko miał czas, aby poplotkować z przyjacielem. — Zatem co z tym balem?

— Granger go wymyśliła, żeby zapewnić dzieciom rozrywkę. W Hogwarcie bale były organizowane rzadko, jednak według niej, tutaj mogłyby stać się tradycją. — Draco otarł usta serwetką i sięgnął po kieliszek z winem. — Jean Leon Cabernet Sauvignon? — Uniósł brew. — Nie sądzę, abyśmy mieli to na składzie w szkolnej kuchni.

— Nie mamy. — Harry uśmiechnął się lekko, również sięgając po kieliszek. Był pewien, że Malfoy doceni bogaty bukiet, z aromatami kwiatów, przypraw i świeżych owoców oraz posmakiem dębu.

— Mocne i długie, z eleganckim wykończeniem. — Draco uniósł dłoń jak do toastu. — Niesamowite, Harry Potter koneserem. Jesteś niekończącą się księgą tajemnic.

— Lubisz tajemnice, Draco? Ja uwielbiam, jestem urodzonym odkrywcą. — Harry zaśmiał się zmysłowo, a Malfoy poczuł jak po plecach przebiega mu dreszcz podniecenia. — Jestem Chłopcem Który Przeżył, pamiętasz?

— Jak mógłbym zapomnieć. — Blondyn upił łyk i odstawił kieliszek, przesuwając smukłymi palcami po jego długiej nóżce.

— Przyjęcia, bankiety, spotkania, promocje. — Potter nie odrywał wzroku od jego dłoni. Tak prowokujące, zapraszające i obiecujące rozkosz. — Trudno było się nie nauczyć, zwłaszcza gdy gospodynie prześcigały się w dogadzaniu podniebieniom gości.

— A jak było z podniebieniem Wybrańca? — Malfoy uniósł brew sugestywnie.

— Wybierało tylko najlepsze… bukiety — głos Pottera brzmiał nadzwyczaj gardłowo.

— Och, kapryśni jesteśmy.

— Raczej wymagający. — Harry w roztargnieniu skinął głową Mrużce, która zabrała jego talerz.

— Podać deser, sir?

— Proszę.

Skrzatka skrupulatnie spełnia życzenie i odsunęła się o krok.

— Czy Mrużka będzie jeszcze potrzebna, sir?

— Nie, to wszystko na dzisiaj. Dziękuję, spisałaś się wspaniale. — Potter uśmiechnął się z wdzięcznością.

— Mrużka jest po to, aby służyć. — Dygnęła zgrabnie i aportowała się z salonu.

Délicieux. — Spojrzał na Draco, który z wyrazem błogości na twarzy delektował się właśnie podanym deserem. — Po prostu magnifique.

— Muszę zapamiętać, żeby częściej zapraszać cię na obiad.

— Jeżeli będziesz przy tym serwował coś takiego, to być może się skuszę. — Ślizgon przesunął deser, przyglądając mu się z zachwytem.

Tradycyjny talerzyk skrzaty zastąpiły matą bambusową i liściem palmowym. Delikatne lody waniliowe ukryte zostały w ażurowym koszyczku z karmelu, ustawionym na plastrze ananasa, przybrane paskami mango i gwiazdką karamboli. Gdyby jedli go poza zamkiem, szum morza dawałby złudzenie, że znajdują się na rajskiej plaży, położonej gdzieś na jednej z bezludnych wysp.

— Zaprosimy inwestorów i może kogoś z ministerstwa. — Draco zeskrobał łyżeczką trochę słodkiego karmelu.

— Na deser? — Gryfon spojrzał na niego w szoku. Zaproszenie osób trzecich było ostatnią myślą, jaka mogła przyjść mu do głowy.

— Na bal, Harry, na bal. — Malfoy przewrócił oczami. — Jeżeli odpowiednio się tym zajmiemy, wywrzemy dobre wrażenie i być może fundusze zostaną zwiększone.

— Ach, to. — Potter odetchnął z ulgą, jednak pragmatyzm Draco trochę go ubódł. Przejście od zachwytów do prozaicznych problemów finansowych było bardzo w jego stylu. Powinien się już do tego przyzwyczaić.

— Oczywiście, że to, a sądziłeś, że o czym mówiłem? — Ślizgon potrząsnął głową, sprawiając, że grzywka przysłoniła jego lewy policzek. — Poza tym, chciałbym, aby w szkole powstał klub pojedynków.

— Nie zgadzam się. — Harry dokończył lody i odłamał uchwyt koszyczka, by wsunąć do ust słodki karmel. — To za wcześnie, nie znają odpowiednich zaklęć, mogliby się zranić.

— A kto mówi o zaklęciach? — Blondyn spojrzał na niego zdziwiony. — Mówiłem o jakże szlachetnej sztuce władania rapierem.

— Zwariowałeś?! To dzieci! Chcesz, żeby się pozabijały?

— Nie przesadzaj, mają specjalne elastyczne zakończenia. Nic sobie nie zrobią. To nie miecze, nie potną się ostrzem. To sport od wieków preferowany przez czarodziei, jedyny, który nie potrzebuje magii, chociaż nie jest ona odrzucana na bardziej zaawansowanym poziomie.

— Nie wiem po co dzieciaki miałyby się tego uczyć. — Harry nie wydawał się przekonany do tego pomysłu.

— Po co? Może po to, aby w momencie gdy ktoś pozbawi ich różdżki, miały szansę na obronę? — głos Draco zdradzał lekką irytację.

— Jak nie będą miały różdżki, żaden miecz ich nie obroni.

Potter poczuł się syty i sięgnął po wino. Tym razem było to lekko schłodzone Moscatel Oro. W jego aromacie dawało się wyczuć róże, geranium i cytrynę. Harry bardzo je polubił, odkąd dostał butelkę od Michaela, kiedy zdał egzamin na aurora. Było lekkie i idealnie nadawało się do deserów.

— Rapier, Potter, rapier. — Draco zamachał ręką w bardzo wyrazistym geście, który jasno mówił, za kogo w tej chwili uważa siedzącego przed nim mężczyznę. — Myślisz, że Lucjusz nosił laskę tylko dlatego, że dodawała mu uroku?

— Lucjusz nie był uroczy — prychnął Potter.

— Był. Sukinsyn, ale uroczy. Mniejsza o to, w środku laski ukryty był rapier, który nie raz ratował mu życie. — Malfoy oparł się wygodnie o krzesło.

— Rozumiem, jednak uczniowie nagle nie zaczną przecież biegać po korytarzach z laskami.

— Dobrze, nieważne, uznaj to po prostu za sport. Tak jak quidditch, nieszkodliwy, a pozwalający wyładować energię. — Draco przymknął oczy zniechęcony.

— Powiedz mi kto miałby tego uczuć? — Gryfon przyglądał mu się z rozbawieniem.

— Mistrz oczywiście, czyli ja. — Blondyn spojrzał na niego z wyższością.

— Oczywiście, po co w ogóle pytałem. — Harry zachichotał cicho. — Więc… Mistrzu, co powiesz na filiżankę dobrej kawy?

— Czuję się nieprawdopodobnie syty, sam nie wiem, Potter. Kusisz niczym wila, a przecież nie masz z nią nic wspólnego. — Draco podniósł się i ruszył w stronę sofy, po czym opadł na nią z wdziękiem. — Jedna filiżanka, z kroplą mleka, szczyptą kardamonu i łyżeczką brązowego cukru.

— Jak pan sobie życzy. — Brunet wstał i zbliżył się do Malfoya z błyskiem w oku.

Draco uniósł głowę i spojrzał na niego wyczekująco. Doprawdy, to zielone spojrzenie powinno być zakazane, zwłaszcza w tak prowokującym wydaniu.

— Och, życzę sobie…

***

Była godzina piąta po południu. Górny korytarz zachodniego skrzydła Świętego Munga świecił pustkami. Zarówno pielęgniarki, jak i lekarze zostali stamtąd usunięci przez aurorów. Pacjenci, odizolowani w swych salach, spali smacznie pod działaniem eliksiru słodkiego snu.
Wszystko musiało byś przygotowane, nie było miejsca na wypadek czy interwencję z zewnątrz.

Podkute buty aurorów stukały głośno gdy sześcioosobowy oddział zbliżał się do izolatki w której przebywał jeden z najgroźniejszych śmierciożerców. O dziewiętnastej miało się zacząć przesłuchanie za zamkniętymi drzwiami. Poinformowane o nim było bardzo wąskie grono. Ministerstwo zgodnie stwierdziło, że zarówno termin rozprawy, jak i sam wyrok, powinny pozostać w ścisłej tajemnicy i dopiero po przeniesieniu więźnia do Azkabanu można będzie wydać odpowiednie ogłoszenie dla prasy.
Drzwi otworzyły się z rozmachem, nie uderzyły jednak o ścianę. Dwóch aurorów weszło do środka, a pozostała czwórka została na zewnątrz.

— Cóż za zaszczyt. — Lucjusz siedział na krześle, opierając dłoń na szpitalnej lasce. Niestety jego własna została skonfiskowana. Bardzo tego żałował, gdyż była prawdziwym dziełem sztuki. — Widzę, że ministerstwo chce mnie przyjąć z honorami, wysyłając Cienie — zakpił. Granatowe szaty aurorów świadczyły o ich przynależności do najbardziej elitarnej grupy. Wzywani byli tylko do najniebezpieczniejszych akcji i tak naprawdę nikt nie widział, kto do nich należy. Na twarzach nosili czarne, gładkie maski, a na głowy naciągnięte mieli kaptury. Nigdy się nie odzywali, więc rozpoznanie głosu też nie wchodziło w grę. Za sprawą tego wymogu przyjmowani byli w ich szeregi tylko ci czarodzieje, którzy wykazywali się niesamowitą bystrością, zdolnościami animagicznymi oraz bardzo rzadko spotykanym darem telepatii.

— Przykro mi, jestem legilimentą, a ty bez zezwolenia właściciela nic nie możesz zrobić — zakpił, patrząc, jak jeden z aurorów wbija w niego przenikliwe spojrzenie. — Możesz być mistrzem w odczytywaniu ludzkich myśli, jednak nigdy nie zrobisz tego, gdy ktoś je przed tobą zamknie. Powiedziałbym, że to wielka strata w waszym zawodzie.

Auror stojący przy Malfoyu nawet nie drgnął. Pozostali czterej zajęli po jednym kącie, a piąty z różdżką w dłoni pilnował drzwi. Przez pokój przepłynęła fala energii, gdy powoli zaczęli ściągać zaklęcia ochronne. Nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się wyprowadzić więźnia poza szpital. Mógł być chory, niepełnosprawny, jednak nadal miał sławę najszybszego i najlepiej wyszkolonego czarodzieja w szeregach Voldemorta.

Lucjusz spod opuszczonych powiek obserwował ich poczynania. Czuł jak magia powoli opada, pomieszczenie robi się neutralne, a energia uchodzi z przesyconych powierzchni. Nie zniknęła ona jednak, a wibrowała nadal jakby z niechęcią wycofywała się z miejsca, w którym dane jej było przebywać przez tak długi czas. Malfoy wolno obracał rodowy pierścień zdobiący zdobił jego palec. Aurorzy sprawdzili go dokładnie tuż po tym, jak go tutaj przyniesiono. Był zwyczajnym sygnetem, zdobionym czarnym onyksem z wygrawerowanym herbem. Jako że nie zdołano go usunąć z jego palca, po sprawdzeniu pozostawiono pierścień jako błyskotkę nie stanowiącą żadnego zagrożenia.
Malfoy odetchnął głęboko, czując jak ostatnia z barier opada powoli. Mocniej zacisnął dłoń na lasce i niespiesznie podniósł się z krzesła, usiłując pewnie stanąć na nogach.

— Nie patrz tak na mnie. Czuję się zaszczycony twoją podejrzliwością, jednak nawet ja nie zdołałbym znokautować was wszystkich tym obskurnym kijem. — Odrzucił długie włosy na ramię i potrząsnął lekko trzymaną w ręku laską.

Wszystko potoczyło się w ułamku sekundy. Kiedy ostatnia z barier została zniesiona, Cień wyciągnął rękę w stronę Lucjusza, a pozostali ruszyli, by otoczyć go ścisłym kręgiem. W tej samej jednak chwili oślepiające światło rozjarzyło się w pomieszczeniu i dał się słyszeć głośny trzask towarzyszący deportacji za pomocą świstoklika.

Gdy oślepieni aurorzy dopadli do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą stał niebezpieczny mężczyzna, zastali tam tylko ową nieszczęsną, szpitalną laskę leżącą w unoszącym się lekko nad podłogą dymie. Przez chwilę usiłowali skupić myśli i podążyć za wyraźnie wyczuwalną jeszcze energią Malfoya, jednak dookoła wibrowała magia ze zdjętych osłon, która bardzo wolno się rozpraszała i zakłócała obraz. Deportacja za Lucjuszem w najlepszym wypadku groziła rozszczepieniem, w najgorszym śmiercią. Magia barier i magia aportacyjna, zmieszane ze sobą, otworzyły tysiące potencjalnych tuneli.
W tej chwili prawdopodobieństwo odnalezienia zbiega graniczyło z niemożliwością.

2 komentarze:

  1. Hej,
    wspaniale, obaj przejmowali się tym wspólnym obiadem, Lucjusz zwiał, więc pierścień był świstoklikiem...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, ha obaj przejmowali się tym wspólnym obiadem, no pięknie Lucjusz zwiał, więc pierścień był jednak świstoklikiem...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń