środa, 30 maja 2012

III Na przekór przeznaczeniu


   Miasto późnym popołudniem sprawiało wrażenie śpiącego. Upał chyba każdemu dawał się we znaki. Mieszkańcy albo przebywali w domach, albo chroniąc się przed lejącym z nieba żarem, przesiadywali w ogrodach, pod specjalnymi zadaszeniami. Przybysze z ciekawością rozglądali się dookoła. Już tak dawno nie zawitali do tak pięknego miejsca. Od trzech lat ich domem był las, szczyty gór, lub jałowe pustynie. Lantiel siedząc na koniu za księżniczką Liriel, rozluźnił się i pogrążył w wspomnieniach. 


      Trzy lata — tyle trwała nauka na maga.
Czy było ciężko? Bardzo. Dwa razy drzewa zrzuciły swe liście i dwa razy na powrót ubrały się w zielone szaty nim odzyskał wzrok. To był dla niego trudny okres, pełen buntu, złości i zniechęcenia porażkami, które zdawały się następować jedne po drugich. Errdir był wymagającym nauczycielem. Cierpliwie tłumaczył mu jak przeżyć w ciemnościach, uczył zawiłości współżycia z przyrodą. Pokazywał delikatne różnice pomiędzy kształtem, smakiem i zapachem. Nie raz leżał w gorączce, gdy zatruł się owocami trujących krzewów, nie raz potłukł się boleśnie spadając ze skarp. Nie zliczyłby upadków, otarć i stłuczeń. Jednak pod bacznym okiem mistrza, w końcu nauczył się jak przetrwać. Po roku potrafił bezbłędnie wyczuć gdzie pod ziemią tętni źródło, wywołać małą fontannę, odkryć prawie niezauważalną różnicę pomiędzy maleńkimi jagodami, których jadalne owoce, w odróżnieniu od tych wywołujących gorączkę i skurcze żołądka, różnił tylko delikatny meszek na liściach. 


Najgorzej było zimą, kiedy musiał zastawiać pułapki na zające i inną małą zwierzynę. Pamiętał, kiedy pierwszy raz po omacku dotarł do sideł i poczuł pod palcami, szamoczącą się puchatą kulkę. Serce zwierzęcia biło tak szybko, jakby zaraz miało wyskoczyć z maleńkiej piersi. Zamiast przynieść łup do obozu, wypuścił go i cieszył się jak dziecko, gdy jego wrażliwe uszy, słyszały oddalające się szybko zwierzątko. Errdir zbeształ go i przez dwa dni nie odzywał się karząc milczeniem. Wtedy też po raz pierwszy zostawił swego adepta na dłużej. Pamiętał jak wrzeszczał za oddalającym się mistrzem, jak błagał go, aby wrócił. W głosie Errdira usłyszał zniecierpliwienie.


— Musisz zostać sam, mam wrażenie, że robisz wszystko, aby mi utrudniać. Przyroda żywi się sama. Ja… ty… jesteśmy jej częścią. Wilk zabija owcę, puszczyk chwyta w swe szpony mysz… takie są prawa natury. Aby przetrwać musimy być gotowi zabić. To są nasze instynkty, tak żyjemy od wieków. Przypomnij sobie jak twój ojciec uczył cię strzelać z łuku, ile razy chwaliłeś mu się udanymi łowami?


— To nie to samo! — Potrząsnął głową. — Jedna strzała i było po wszystkim. Kiedy podchodziłem, zwierzę już nie żyło, nie musiałem… nie słyszałem bicia jego serca, nie poruszało się w mych dłoniach, drżące i przerażone… nie potrafię skręcić karku żywemu stworzeniu, to takie… bestialskie.


— Bestialskie… a więc zostaniesz bestią, albo umrzesz głodu. — Errdir odwrócił się i Lantiel, ku swemu przerażeniu, usłyszał jak odchodzi.


Wytrzymał tydzień… siedem dni, kiedy nad ogniskiem topił śnieg i gotował w nim wygrzebane z trudem spod śniegu korzonki. Po tych dniach, gdy prawie już się poddał, obudził się w nim instynkt przetrwania. Pierwszy i ostatni raz w czasie swej nauki płakał jedząc smażone mięso zająca. Potem zamknął się przed uczuciem żalu i nadmiernego przywiązywania, do miejsc, zwierząt, ludzi. Gdziekolwiek poszli, zostawali zaledwie chwilę, nim zdążył się przyzwyczaić, wyruszali w kolejną podróż. 


Dwa lata żył w całkowitych ciemnościach, las stał się jego drugim domem, pod stopami nauczył się wyczuwać każdą krzywiznę, reagował na każdy zapach, dźwięk. W górach wiedział gdzie stąpać, kruchy piaskowiec mijał idąc po omacku wzdłuż skał, pewnie stąpał po twardym granicie. Reagował szybko, zwinnie i z niesamowitym refleksem. 


Errdir śmiał się, gdy nocami ćwiczył walkę mieczem.


— Niewidomy machający ostrzem, to jakby wrona usiłowała zaśpiewać słowiczym głosem. — Zwykł mawiać.

Jednak dla niego ten wieczorny rytuał, był jak powrót do domu, kiedy wraz z ojcem ćwiczył szermierkę o zachodzie słońca. Po pewnym czasie mag ustąpił. Od tej pory trenowali razem — słowik i wrona.


Kłócili się, wyzywali, znęcali nad sobą psychicznie i godzili pośród wrzasków i zranionych uczuć. Szlifowali swą nietypową przyjaźń z równą zaciętością, jak rzeka szlifuje kamień.
Wzrok powrócił nocą, siedząc na skale obserwował wschodzące słońce, a z podrażnionych oczu, nieprzerwanym strumieniem płynęły mu łzy. W ten sam dzień, Errdir zabrał go do źródła świętej rzeki, która pod jego stopy wyrzuciła kamień magów. Szafirowy klejnot wielkości pięści, oglądał go z ciekawością i pewnym niedowierzaniem. Po czym osadził na czubku piętnasto calowego drzewca, które jakby wyczuwając moc kryształu, wydłużyło swe końce i otoczyło kulę cieniutką pajęczyną swych gałązek, które natychmiast uzyskały twardość diamentu. Od tej pory mógł się nazywać pełnoprawnym magiem, jednak jeszcze przez rok uczył się pod czujnym okiem Errdira.

                                     
***



— Jesteśmy na miejscu. — Jego rozmyślania przerwał głos Liriel. Wstrzymała konia tuż przed zwodzonym mostem i wskazała ręką przed siebie. — Witamy w siedzibie Ithildin.



— Wspaniałe — westchnął widząc siedzibę rodu, przytuloną do dwóch zboczy i otoczoną rzeką, która teraz toczyła się wolnym i leniwym nurtem, tak bardzo uszczuplonym przez długie tygodnie suszy.


— Zamek narzeczonej Silvana jest ładniejszy. — Wzruszyła ramionami. — Zbudowany w lesie, otoczony wodospadami… 


— Nie wątpię, jednakże ten również wywiera ogromne wrażenie. — Nadal nie odrywał oczu od strzelistych wież, których szczyty błyszczały w blasku słońca.


— Hmm… No nie jest zły, jednak z otoczeniem tamtego nie może się równać. — Popędziła konia, którego kopyta głucho zastukotały na moście.


— Nie lubisz swego domu? — Spojrzał na nią zaskoczony.


— Lubię, bardzo lubię, ale… no wiesz las i wodospady…


— Hmm… — Stłumił śmiech. Zupełnie nie rozumiał kobiet. Wjechali na dziedziniec i koń zatrzymał się przed wysokim mężczyzną, odzianym w czarno szafirowe szaty.


— Liriel zechcesz mi powiedzieć, kogóż przywiozłaś ze sobą? — Mężczyzna pomógł kobiecie zejść, chwytając ją w pasie i unosząc lekko z konia. — Znowu pojechałaś bez siodła, tyle razy mówiłem ci, abyś…


— Caldainie — przerwała mu w pół słowa. — Pozwól, że przedstawię ci maga wody. Lan… — spojrzała na elfa bezradnie — Lan…


— Lantiel Therien. — Zeskoczył z wierzchowca i ukłonił się lekko.


— Niezwykły kolor włosów. — Dłoń elfa chwyciła kosmyk chłopaka i przesunęła go pomiędzy palcami.


— Cal! — Dziewczyna trzepnęła go w rękę. — Zachowuj się.


— No, ale co? — Spojrzał na nią z rozbawieniem. — Przecież mówię prawdę. Jego włosy… Auć! Liriel specjalnie nadepnęłaś mi na nogę!


— Nieprawda! 


— Z premedytacją!


— To było niechcący — upierała się elfka.


— Wbiłaś mi obcas patrząc wcześniej gdzie spoczywa moja stopa, jak to jest niechcący to… — Lantiel lekko zaszokowany przyglądał się kłócącej się parze. Zastanawiał się właśnie czy nie przerwać im tej coraz głośniejszej wymiany zdań, gdy ktoś inny uczynił to za niego.


— Caldainie, Liriel… mamy gości! — Silvan patrzył na nich karcącym wzrokiem. — Jak widzę moja siostra zdążyła ci przedstawić swojego mądrego, inteligentnego i umiejącego się zachować zawsze i wszędzie męża. — Nacisk jego słów był miażdżący i zarówno Cal jak i Liriel zamilkli speszeni.


— Oni tak często? — wyrwało się Lantielowi zanim zdążył ugryźć się w język.


— Przeważającą część dnia, co do nocy nie mogę być pewien, ale zważywszy, że są dwa lata po ślubie, a moja siostra nadal nie oczekuje potomka…


— Sil! — Liriel doskoczyła do niego jak kotka. — Wiesz, że to było podłe?!


— Ale jakież prawdziwe. — Położył jej dłonie na ramionach i odwrócił ją lekko w stronę wrót. — Zaprowadź naszych gości do środka i wskaż im ich sypialnie.


— To ja zajmę się końmi — mruknął Caldain chwytając zwierzęta za uzdy.


— Tylko wróć za chwilę. — Silvan popatrzył za nim groźnie.


— A niby co miałbym robić w stajni? — zirytował się brunet.


— Grać ze stajennymi w karty? Pić wino z moich zapasów? — rzucił mu znaczące spojrzenie.


— No wiesz?!


— Zna cię za dobrze — parsknęła elfka i pociągnęła Errdira w kierunku głównych drzwi. — Zapraszamy do środka, wewnątrz zaznacie trochę ochłody.


Lantiel jak gdyby nie dosłyszał, nadal rozglądał się dookoła, tłumiąc śmiech po tak niezwykłym powitaniu. 


Dziedziniec miał kształt koła i zdobiły go liczne wysepki zieleni, pomiędzy którymi można było dostrzec wymyślne rzeźby o fascynująco delikatnej strukturze. Na wprost głównej bramy znajdowały się ogromne, bogato zdobione drzwi prowadzące do zamku. Nad nim umieszczony był herb rodu. Na błękitnym tle widoczne było jedno z świętych, pradawnych drzew, w którego konarach lśniła srebrna gwiazda. Jego korzenie zdobiła szarfa z nazwą rodu. Po lewej stronie, gdzie zniknął właśnie Caldain, najprawdopodobniej zbudowane zostały stajnie. Z prawej strony brukowana kostka wiodła jak się domyślał w głąb ogrodów. To tam najchętniej chłopak skierowałby swoje pierwsze kroki.


— Nie wchodzisz? — Lekko poirytowany głos księcia przerwał jego kontemplację.


— A tak, wybacz. — Odwrócił się gwałtownie i Silvan po raz pierwszy miał okazję zobaczyć jego twarz.

Therien był od niego niższy o jakieś pół głowy. Jasne włosy, opadały gęstą kaskadą, przekraczając linię pasa. Kilka niesfornych kosmyków otaczało twarz o jasnej karnacji, która zaprzeczała temu, że ostatnie trzy lata elf spędził poza domem. Ciemne, mocno wygięte łuki brwi i czarna firanka rzęs, ostro odcinały się od delikatnego oblicza. Błękitne oczy, zdobiło kilka ciemniejszych, prawie szafirowych plamek, mały nos i wąskie, lecz pełne usta dopełniały całości. Sylwetki nie mógł ocenić, gdyż zasłaniała ją długa, sięgająca kostek peleryna. 


Latniel bynajmniej nie miał zamiaru uciekać przed badawczym spojrzeniem księcia. Bez skrępowania oceniał jego postać. Wysoki, smukły, wąskie biodra i szersze ramiona świadczyły o tym, że nie stronił od miecza. Lekko umięśnione uda sugerowały częstą jazdę konną. Twarz okalały długie, czarne włosy, złote oczy, otoczone ciemnymi, gęstymi rzęsami błyszczały w tej chwili zaciekawieniem. Usta były wyraźnie zarysowane, o delikatnie wydatniejszej dolnej wardze. Cera Silvana wyglądała na lekko muśniętą słońcem, jakieś dwa tony ciemniejszą niż posiadał Lan. Zacisnął lekko zęby, cholera, wszyscy dookoła potrafili się opalić, tylko on jeden miał skórę, której prawie nie imały się słoneczne promienie. Odwrócił wzrok zniechęcony tym porównaniem.


— Cóż… podobało ci się to, co zobaczyłeś? — Książę splótł ramiona na piersi i wygiął usta w leniwym uśmiechu.


— Nie tak jak tobie… Panie. — Spojrzał na niego ironicznie i ruszył w stronę wejścia, pozostawiając go w niemym zaskoczeniu.

                                  
***



      Kolacja upłynęła w spokojnej atmosferze. Liriel i jej mąż okazali się zabawnymi i ciekawymi rozmówcami. Errdir, promieniał wręcz, opisując ich przygody i ku rozpaczy Lantiela, skupiając się na jego, co większych wpadkach. W końcu chłopak doszedł do wniosku, że jego cierpliwość osiągnęła pewną granicę i bezceremonialnie kopnął przyjaciela pod stołem. Mistrz zareagował głośnym sykiem, gdyż akurat wznosił się na wyżyny swej kwiecistej przemowy, a towarzystwo skwitowało to mało subtelnymi chichotami. Jedynie Książę siedzący u szczytu stołu, uniósł tylko brew, zaciskając mocniej usta. Wykwintne potrawy, które pojawiały się na stołach donoszone przez służbę, zadowoliłyby podniebienie najbardziej wybrednego smakosza. 



Słońce nieubłaganie chyliło się ku zachodowi. Ostatnie promienie rzucały na włosy Lantiela swe ulotne światło, sprawiając, że biel przy każdym ruchu przemieniała się w rozedrganą ognistą przędzę. Silvan, który do tej pory unikał patrzenia na zuchwałego elfa, mimowolnie zatrzymał wzrok na tej ferii barw, jaką zaserwowało im zachodzące słońce. Ku jego zaskoczeniu Therien pod peleryną nie nosił szat przystających jego pozycji, lecz zwykłe spodnie z miękkiej jasno brązowej skóry i łowiecką kamizelkę bez rękawów, sznurowaną z przodu. Jego szyję zdobił rzemyk, na którego końcu wisiał mały, srebrny kryształ w kształcie łzy. Sylwetka Lantiela była smukła i na pierwszy rzut oka delikatna, jednak odsłonięte ramiona przy każdym ruchu, uwidaczniały grę dobrze wyćwiczonych mięśni, świadczących o tym, że chłopak bynajmniej nie jest słabeuszem. Ciche chrząknięcie po jego prawej stronie sprawiło, że wzdrygnął się jak gdyby przyłapany na gorącym uczynku i spojrzał w kierunku siostry.


— Nasi goście na pewno są zmęczeni, sądzę, że najwyższy czas abyśmy pozwolili im udać się do ich komnat.


— Oczywiście — odchrząknął i wstał od stołu. Etykieta nakazywała pozostałym nie opuszczać swoich krzeseł, dopóki Książę nie zrobi tego pierwszy. — Nie będę was zatrzymywał, liczę, że porozmawiamy jutro i wskażecie nam miejsca na wykop nowych studni.


— Sądzę, że w godzinę po śniadaniu będzie najodpowiedniejsza pora. — Liriel spojrzała pytająco na Errdira.


— Jak najbardziej, będziemy gotowi. — Skinął głową i obaj z Lantielem pożegnawszy się, ruszyli do przeznaczonych im pokoi.

                                  
***



      Po upalnym dniu, chłodny wieczór był prawdziwym błogosławieństwem. Silvan przebrał się w lekkie szaty wieczorne, składające się z czarnych jedwabnych spodni i cienkiej lnianej koszuli. Przez chwilę krążył niezdecydowany po komnacie nie mogąc znaleźć sobie miejsca, po czym podszedł do okna. Już z daleka wypatrzył nadjeżdżających jeźdźców. Gdy minęli bramę, rozpoznał swego wuja i towarzyszącą mu straż przyboczną. Zawiązał koszulę i ruszył w kierunku drzwi, miał zamiar usłyszeć jeszcze tej nocy sprawozdanie z szkód, jakie poczyniła susza. Wuj był w odwiedzinach w sąsiednim mieście, gdzie mieszkał jego przyjaciel i na pewno przywiózł najświeższe wieści.



Korytarz oświetlony był pochodniami, wszędzie panowała niczym niezmącona cisza. Szybkim krokiem przemierzał kolejne komnaty, kierując się w stronę bocznego skrzydła. Kiedy już zbliżał się do biblioteki, spokój nocy przerwał przeraźliwy kobiecy krzyk. Zatrzymał się zaskoczony, po czym ruszył biegiem, wyszarpując miecz z rękawicy stojącej w rogu zbroi. Na kolejnym zakręcie dosłownie zderzył się z rozhisteryzowaną pokojówką.


— Co się dzieje? — Potrząsnął ramieniem przerażonej kobiety.


— Drow! Na zamku jest drow! — wyjęczała, po czym obejrzała się za siebie i przyległa do boku księcia, jakby szukając schronienia.


— Mroczny elf? — Zaniepokojony rozejrzał się dookoła. — Gdzie dokładnie?


— W komnacie tego młodego maga, byłam zanieść dzban z świeżą wodą i wtedy… — zająknęła się i urwała w pół słowa.


— Idź do kuchni, sam to sprawdzę. — Popchnął ją lekko w kierunku pomieszczeń gospodarczych i z obnażonym mieczem udał się do wskazanej sypialni. 


Wolno uchylił drzwi i wsunął się do pokoju, rozglądając ostrożnie. Panowała tu niemal całkowita ciemność, żadna z pochodni umieszczonych w zdobionych kandelabrach nie była zapalona. Światło księżyca rzucało cień na sylwetkę siedzącą na parapecie. Powoli zbliżył się, przygotowany na możliwy atak i wtedy… Mężczyzna zajmujący miejsce przy oknie odwrócił się w jego stronę, a w mroku błysnęło dwoje rubinowych oczu. Wciągnął gwałtownie powietrze. Służąca miała rację, w zamku przebywał drow. Jakim cudem się tutaj dostał? To pytanie Książe postanowił zadać później, na razie zaintrygowało go coś zupełnie innego. Wróg zdawał się nie być świadomy zamieszania jakie wywołał, spokojnie patrzył na niego, doskonale zapewne widząc w ciemnościach. Spojrzenie mrocznego elfa wydawało się hipnotyzować i przyciągać. Otrząsnął się i szybkim krokiem zbliżył się do intruza, przykładając mu ostrze do gardła. W tej samej chwili do komnaty wpadł zwabiony krzykami Kael, wraz z swoją strażą. Blask pochodni rozświetlił pomieszczenie. Czerwone oczy zamigotały i zblakły, ustępując miejsca błękitowi.


— Co tutaj się dzieje?! — Wuj stanął na środku pokoju i w zdenerwowaniu spoglądał to na dzierżącego broń księcia, to na nieznajomego elfa, który siedział w mroku okiennego wykuszu. — Podobno do zamku przedarły się drowy? — Spojrzał pytająco na bratanka, który jednak nie odezwał się ani słowem, w zaskoczeniu spoglądając na osobę, której właśnie zagroził bronią. Młodzieniec patrzył na niego wyzywająco, a kąciki jego ust uniosły się kpiąco.
Powoli odwrócił się w stronę regenta i skłonił lekko głowę, uważając by nie zranić się o ostrze, które prawie dotykało jego smukłej szyi.


— Lantiel Therien, mag żywiołu wody, przybyły na zaproszenie… — a powrót jego oczy spoczęły na Silvanie — Księcia Ithildin. — Przekrzywił głowę i uśmiechnął się przekornie. — Zaprawdę, dziwnie pojmujecie znaczenie gościnności. 


— Jesteś drowem? 


— Hmm… poniekąd. — Białe zęby błysnęły w mroku. — I cóż teraz mój książę… Zabijesz mnie?

1 komentarz:

  1. Hej,
    i co teraz, księciu spodobał się wygląd Lana, a ta kłótnia boska, i co teraz stanie się z magiem...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń