Lato —
1287 rok — Era Gryfa
Kary ogier wypadł galopem z lasu, tuż za nim podążała
wspaniała siwa klacz, na której grzbiecie siedziała młoda elfka. Jej długie, czarne warkocze powiewały na
wietrze, a kilka kosmyków uwolnionych ze splotów muskało delikatnie jej twarz.
Zielona suknia rozcięta była po bokach, ukazując dopasowane skórzane spodnie
jeździeckie. Piach pryskał spod końskich kopyt, powodując, że chmura kurzu
unosiła się za wierzchowcami.
— Silvan, zwolnij! — krzyknęła do pędzącego przed nią mężczyzny. — Hanah nie nadąża
za twoim Ruin.*
— Mówiłem ci, abyś została w domu. — Elf jadący przed nią odwrócił się,
niezwalniając przy tym galopu i spojrzał na siostrę z zniecierpliwieniem.
— Mam takie samo prawo jak ty, aby tu być i pomagać — żachnęła się dziewczyna.
—Od kiedy ojciec… stałeś się taki nieprzystępny — mruknęła bardziej do siebie niż
do brata, który oddalał się od niej w kierunku wioski. W zamyśleniu spięła konia
kolanami i przyspieszyła do cwału.
Silvan… nigdy nie był przesadnym wesołkiem. Wychowany na dziedzica, rósł w przekonaniu,
że wszystko mu się należy. Potomek rodu Ithildin, przyszły członek Wielkiej
Rady.
Nie był zły, wręcz
przeciwnie, serce miał na swoim miejscu, jednak nienawidził, kiedy mu się
sprzeciwiano. Jego twarz stawała się wtedy maską, z której trudno było cokolwiek
odczytać i chłopak zapierał się jeszcze bardziej. W jego duszy rodził się bunt
i tak długo drążył, aż zgadzano się z nim dla świętego spokoju.
Pięć lat wcześniej
wydarzyło się coś, co sprawiło, że Silvan zamknął się w sobie jeszcze bardziej.
Podczas jego rytuału przejścia z wieku młodzieńczego w męski, ktoś rzucił
hasło, że chłopak, skoro jego potencjał objawił się w mieczu, powinien wyruszyć
w góry i przetrzebić grasującą tam hordę wargów, która napadała na okoliczne
wsie. Młody dziedzic niewiele myśląc zgodził się i to zapoczątkowało całą
lawinę nieszczęść.
Książe Eredin z
niewiadomych przyczyn miał niemal obsesję na punkcie bezpieczeństwa swych
dzieci. Kiedy więc jego syn wyruszył przeciwko ogromnym wilkom, kazał przygotować
swego wierzchowca i wraz z kilkoma żołnierzami pojechał za nim, aby go
ochraniać.
Za wypadek, który zdarzył
się w górach, można winić los, pecha, lub po prostu nazwać go przeznaczeniem.
Książę, chcąc wyprzedzić syna i dotrzeć na miejsce przed nim, wybrał drogę
przez Smoczy Wąwóz. Wąska ścieżka wiodąca pomiędzy skałami okazała się jego
ostatnią. W czasie przeprawy, zbłąkana strzała orków dosięgła dumnego monarchy
i nawet natychmiastowa pomoc medyków nie zdołała uratować mu życia.
Ironia? Zapewne, gdyż
Książę słynął z dzielności i odwagi, dowodził wojskami w wielu wojnach, walczył
zarówno przeciwko orkom, trollom, jak i mrokowi, który w dawnych czasach
niejednokrotnie nawiedzał ziemie elfów. Śmierć z rąk orka, w dodatku nie
żołnierza, a zwykłego grabieżcy działającego przy szlakach handlowych, była
więc długo komentowana i opłakiwana przez poddanych.
Kiedy młody Silvan
powrócił w chwale z polowania na wargi, zastał dwór pogrążony w żałobie. Nie
będąc głupcem, szybko powiązał fakty i od razu zorientował się, co ojciec robił
w zgubnym wąwozie. Wuj Kael usiłował wytłumaczyć mu, iż rodzic lękał się o jego
życie, jednak skończyło się to ogromną awanturą. Młody Książę zarzucił
starszyźnie brak zaufania i nadmierną troskliwość, która doprowadziła w końcu
do tragedii. Jako, że zgodnie z obyczajem władzę mógł objąć dopiero w wieku
pięćdziesięciu lat, tytuł regenta przyjął wuj, który złożył przed radą przysięgę,
że zwróci władzę dziedzicowi rodu Ithildinów, gdy ten osiągnie wiek mądrości i
będzie mógł sam opiekować się swymi poddanymi. Silvan nie palił się do objęcia
tronu książęcego. Po śmierci ojca jeszcze bardziej zamknął się w sobie i uciekł
od przyjaciół i siostry, kryjąc się za maską obojętności.
Tego lata ziemię Endolrien nawiedziła susza. Rzeka z nieznanych przyczyn wyschła
i mieszkańcy zaczęli obawiać się o swoją przyszłość. Do tej pory urodzajne pola
zaczęły wydawać marne plony, a nienawadniane ogrody wspominały już tylko czasy
swej świetności. Podejrzewano, że przyczyna leży w kanionie, u źródeł Kelebrin.
Na zachodzie gór swe kopalnie miały krasnoludy. Starszyzna wysnuła wniosek, że
małe pokurcze za głęboko zeszły w swych wykopaliskach i obraziły bogów swą
arogancją. Tak więc tego ranka Silvan wraz z swą siostrą zmierzali do kanionu,
aby odkryć prawdziwą przyczynę trudnej sytuacji.
***
— Myślisz, że kiedy sięgniemy do podziemnych zasobów, rzeka wróci do stanu sprzed
suszy? — Lantiel kucał przy zmniejszonym o połowę przez upały korycie z dłońmi
zanurzonymi w wodę.
— Nie wiem, ale to jedyne wyjście. — Mag stojący tuż za nim oparł brodę na lasce.
— Musielibyśmy wzburzyć ją na tyle, aby skruszyła blokujące ją pokłady kamienia,
to nie będzie proste zadanie. — Młody elf przygryzł wargę w zamyśleniu.
— Na pewno wyczerpujące — zgodził się Errdir. — Robiliśmy to już kiedyś.
— Taaa, a potem przez miesiąc odzyskiwaliśmy naszą wewnętrzną energię. Wiesz, że
to nie jest zwykłe wywołanie fontanny, czy zbicie pokładów ziemi tak, aby powstała
studnia.
Od trzech lat był uczniem
mistrza żywiołu wody i już niejeden raz razem wykonywali zadania. Niedawno
zakończył swoje szkolenie i zyskał kamień żywiołów. Jednak ku niezadowoleniu
Errdira, nie wybrał na swą broń kostura, a zwykłą różdżkę, którą nosił za
paskiem spodni. Co prawda miała ona taką samą moc jak laska maga, jednak według
mistrza w ogóle nie była reprezentacyjna i nie podkreślała jego pozycji.
Lantiel upierał się jednak, że tak jest mu wygodniej i dzięki temu może używać
miecza, o który ku zgrozie swojego mentora, dbał bardziej niż o różdżkę, symbol
swej przynależności do kasty magów.
— Wrócimy do lasów Aiwe i tam zregenerujemy nasze moce. — Errdir nie wydawał się
zbyt przejęty. — Pamiętaj, że mamy suszę, elfy w górach już schodzą na niziny w
poszukiwaniu wody — westchnął. — Jeżeli dalej tak pójdzie, upał przetrzebi
zwierzynę i rośliny, wiesz do czego to może doprowadzić. Zaczną sięnapady i
grabieże, do tego może wybuchnąć zaraza. Historia pokazała już, że takie
przypadki nie są jedynie legendami i nawet w elfach budzi się gniew i nienawiść.
Woda to dar życia, bez niej… — urwał i przesunął ręką po kosturze. — Tak czy
inaczej, ta rzeka może stać się jedynym źródłem wody dla wielu wiosek.
— Rozumiem, nie musisz mi robić wykładów, po prostu zauważam fakt. Nie powinniśmy
wysłać wici do innych magów?
— Wątpisz w nasze umiejętności? — Errdir uniósł brew.
— Po prostu uważam, że magowie ziemi byliby tu bardziej przydatni. — Elf wstał i
pozwolił słońcu wysuszyć swe dłonie.
— Bzdura.
— Czasami mam ochotę przekłuć tę twoją napęczniałą dumę. — Lan westchnął i naciągnął
na głowę kaptur, aby uchronić się przed prażącym słońcem. — Nie rozumiem co byś
stracił, gdybyś czasami poprosił o pomoc.
— Jestem arcymistrzem, nie proszę o pomoc. — Mag odwrócił się i ruszył w kierunku
linii lasu. — Przeczekamy do wieczora i zaczniemy…. — urwał, wpatrując się w
równinę otoczoną górami. — Mamy gości — mruknął.
— Ciekawe, co to za jedni. — Lantiel schylił się i podniósł z ziemi kołczan, który
przerzucił przez plecy, a następnie wsunął dłoń pod pelerynę i oparł jąna
głowicy miecza.
— Powinieneś odłożyć łuk, kiedy walczysz mieczem. — Spojrzenie Errdira na moment
zatrzymało się na elfie i powróciło do obserwacji nadjeżdżających.
— Na razie nie walczę, poza tym tak uzbrojony sprawiam wrażenie żółtodzioba, który
nie potrafi władać ani tym, ani tym. — Chłopak uśmiechnął się pod nosem i głębiej
naciągnął kaptur na twarz.
— Powinieneś zostać strategiem.
— Wiem. — Kopnął leżący na ziemi kamień. — Jednak bogowie to złośliwcy.
— Bluźnisz. — Errdir pokręcił głową z rezygnacją. Już dawno przyzwyczaił się do
tego, że jego były podopieczny rzadko oddaje bogom należną cześć.
— Za to ty pozostajesz bez skazy. — Lan skłonił głowę w wyrazie szacunku, lecz jego
głos ociekał ironią.
Jeźdźcy dojechali do rzeki i spięli konie gwałtownie. Przez chwilę obie strony mierzyły
się nieufnym spojrzeniem, wreszcie siedzący na grzbiecie wspaniałego rumaka elf
przerwał milczenie.
— Kim jesteście i co robicie na ziemiach należących do rodu Ithilidinów? — zapytał
głosem nawykłym do wydawania rozkazów.
— Grzeczność nakazuje tobie pierwszemu się przedstawić, skoro byliśmy tutaj przed
wami. — Lantiel nie ugiął się pod spojrzeniem złotych oczu.
— Wybacz hardość mojemu towarzyszowi, to młodość i niedoświadczenie wkłada te butne
słowa w jego usta. — Mag skłonił się lekko. — Jestem arcymistrz Errdir, a to
mój były adept Lantiel Therien.
— Dlaczego mu się kłaniasz? — Lan gniewnie zmarszczył brwi.
— Milcz, głupcze! — Mentor spojrzał na niego z irytacją. — Czy nie widzisz rubinowej
oprawy miecza? To znak przynależności rodowej, nie stoisz przed zwykłym elfem.
Poza tym jego szatę zdobi herb.
— Mój ojciec… — przerwał, widząc jak mistrz zaciska usta. Też posiadał herb. Co
prawda nie zdobił on jego szat, jednak był i mógł świadczyć o jego szlachetniej
krwi.
— Widzę, że twój towarzysz nie przejmuje się poszanowaniem prawa. — Koń zatańczył
pod jeźdźcem. — Jestem Silvan Ithildin, a to — wskazał głową na dziewczynę —
moja siostra Liriel.
— Ach, czyli mamy przed sobą samego księcia tej krainy. Oby łaska bogów nigdy cię
nie opuściła, mój panie. — Errdir odetchnął z ulgą i uniósł głowę.
— Co sprowadza was do źródła Kelebrin? — Liriel klepnęła konia, który posłusznie
zrównał się z wierzchowcem jej brata.
— Susza. — Mag odrzucił na plecy jeden z warkoczy, które zdobiły jego głowę. — Bogowie
musieli czymś zostać rozgniewani, gdyż deszcz dawno nie użyźnił tej krainy.
Wioski w dole biegu rzeki cierpią z powodów suszy. Elfy górskie opuściły swe
szczyty w poszukiwaniu źródeł. Studnie na ich jałowej ziemi wyschły, a zwierzęta,
które hodują, pragną wody tak jak i oni.
— Wiemy o tym, dotarły do nas te wieści. — Kiwnął głową Silvan.
— Zdajecie sobie więc sprawę, że jeżeli woda nie powróci na równiny, będzie coraz
gorzej. — Gładkie oblicze maga przecięła zmarszczka. — Orki, trolle, wargi i
gobliny wyruszą na żer. Przetrzebią lasy, a potem pójdą z grabieżą i mordem do
wiosek. Przyniosą śmierć, krew i zarazę…
— Naprawdę może do tego dojść? — Liriel pobladła lekko i spojrzała niepewnie
nabrata.
— Owszem… — mruknął, zeskakując z konia i zbliżając się do maga. — Przybyliśmy sprawdzić
źródło, chodzą też plotki, że zmniejszony nurt to sprawka pokurczy.
— Nie, panie, krasnoludy nie mają z tym nic wspólnego. — Pokręcił głową mężczyzna.
— Wędrujemy już długo ze wschodu, tam susza już zbiera krwawe żniwo, tutaj
dopiero widzimy pierwsze oznaki. Pomagamy jak możemy, znajdujemy nowe miejsca
na studnie, odkrywamy żyły wodne, lub tak jak tutaj… — spojrzał w kierunku
góry, z której kaskadą wypływała rzeka — próbujemy udrożnić samo źródło, aby
powiększyło swe wyjście. Głęboko pod ziemią wody nie brakuje, jednak trzeba
pozwolić jej ujść.
— Arcymistrz… — Młody Książę w zamyśleniu podrapał się po brodzie. — A więc obydwaj
władacie żywiołem wody… Dawno nie widziałem żadnego maga.
— Bo też jest nas coraz mniej. Ja sam, kiedy trzysta sześćdziesiąt cztery lata temu…
— Errdir, ich na pewno nie interesuje twoja przeszłość, ani jak to cudownie odkryłeś
swój dar. — Lantiel przerwał swemu mistrzowi. Po trzech latach wzajemnych
przepychanek i złośliwości, stali się naprawdę dobrymi przyjaciółmi.
— Co możecie zrobić, aby pomóc? — Liriel spojrzała na zakapturzonego maga.
— Możemy powiększyć źródło, dać wodzie więcej miejsca, aby wydostała się na zewnątrz,
a tym samym zasiliła koryto.
— Więc zróbcie to.
— To ryzykowne… Magowie ziemi…
— Poradzimy sobie z tym. — Errdir był pewien swego.
— To kamień, grube pokłady zbitej gliny, wiesz ile mocy potrzeba, aby woda wyżłobiła
sobie miejsce? — Lan spojrzał na niego niemal gniewnie.
— Jestem magiem od setek lat, jak sądzisz, kto z nas ma więcej doświadczenia?
—zakpił mistrz.
— Możemy stracić nad tym kontrolę, sam mnie uczyłeś…
— Właśnie! To ja cię uczyłem! — Arcymistrz uciął obawy młodzieńca. — Odpoczniemy,
nabierzemy sił i zajmiemy się tym, nie ma czasu na sprowadzanie innych magów.
— Możemy wam zapewnić schronienie na ten czas. — Silvan uczynił gest w stronę lasu.
— Za tymi drzewami znajduje się nasza siedziba.
— Przyda nam się też kilka nowych studni, teraz kiedy rzeka tak bardzo zmniejszyła
swe wody, niektóre zupełnie wyschły — dodała Liriel.
— Będzie to dla nas wielką pomocą. — Errdir skłonił głowę. — Po powiększeniu źródła
długo będziemy regenerować nasze moce, czy…
— Oczywiście, możecie zostać ile chcecie, nasz dom jest waszym domem. — Książę uśmiechnął
się lekko.
— Więc na co jeszcze czekamy? Prowadźcie.
— Nie macie koni? — Elfka spojrzała na nich zaskoczona.
— Do tej pory mieszkaliśmy wysoko w górach, tam wierzchowce nie są potrzebne, potem…
Cóż, wędrówka przez ogarnięte klęską krainy też nie sprzyjała posiadaniu wierzchowca,
wody wbrew pozorom nie można znaleźć wszędzie, czasami jest tak głęboko…
Zmęczony mag nie może ryzykować straty całej energii na jakimś pustkowiu.
— Rozumiem. — Silvan wskazał ręką swego konia. — A więc pojedziecie z nami. —
Wskoczył na siodło i wyciągnął rękę w stronę mistrza. — Usiądź za mną,
Errdirze, twój towarzysz pojedzie z moją siostrą.
— Jak miło, że zapytałeś mnie o zdanie. — Lan powoli zbliżył się do elfki.
— Czyżby nie podobała ci się jazda za plecami kobiety? — Liriel mrugnęła wesoło
do chłopaka.
— Wolałbym jechać z przodu, przyznaję.
— Niestety Hanah słucha tylko mnie. — Poklepała konia po chrapach, nachylając się
nisko. — Musisz przecierpieć, mój drogi magu.
— Mów mi Lan. Magu brzmi strasznie dostojnie — mruknął, wskakując na konia
tużza dziewczyną.
— Trzymaj się mocno, popędzimy z wiatrem. — Szybko splotła czarne warkocze i zwinęła
je w ciasny węzeł. Therien z aprobatą przyglądał się jej poczynaniom, z doświadczenia
wiedział, jak bardzo uciążliwe są sploty uderzające w twarz siedzącego z tyłu.
— Celegin Hanah.** — Dotknęła klaczy kolanami, a ta zerwała się do
biegu.
— Jeździsz bez siodła? — krzyknął jej do ucha.
— W siodle to nie wyzwanie, poza tym Hanah tego nie lubi — odkrzyknęła.
— Rozumiem. — Chcąc nie chcąc, objął dziewczynę w pasie. W pełnym galopie wjechali
na ścieżkę prowadzącą pomiędzy drzewami. Tuż za plecami słyszeli tętent kopyt
konia Silvana.
— Twoja siostra to odważna kobieta, jej klacz wyprzedziła twego ogiera. —Errdir
wyglądał zza ramienia księcia.
— Raczej głupia, nie zna możliwości swego towarzysza, a gna na złamanie karku i
to na oklep. — Mężczyzna mocniej zacisnął dłonie na wodzy.
— Zapewniam cię, że mój były uczeń radzi sobie ze zwierzętami lepiej niż niejeden
znany mi elf i jest też wyśmienitym jeźdźcem. — Mag starał się uspokoić
Silvana. W tym samym momencie jakaś gałązka zahaczyła o kaptur jadącego przed
nimi Lantiela i zdarła go z jego głowy. Platynowe włosy rozsypały się na
plecach chłopaka i zalśniły w przedzierającym się przez gałęzie drzew świetle
słońca. Książę zmrużył oczy na widok tej peleryny okrywającej plecy młodzieńca
i powiewającej za nim niczym srebrna mgła.
— Jasnowłosy — mruknął zaskoczony tym widokiem.
— Czy to ci przeszkadza, mój panie? — Errdir usłyszał niedowierzanie w głosie jeźdźca.
— Nie, to jednak rzadki widok.
— Niecodzienny, ale jakże przyjemny w połączeniu z całością — zachichotał mag.
— Hmm… — Silvan nie odezwał się więcej, w końcu do tej pory nie widział twarzy skrywanej
pod kapturem.
Ruin.* — Czerwony Płomień (a co ;P)
Celegin** — Szybciej, prędzej
Hej,
OdpowiedzUsuńbosko, król zmarł chcąc chronić swojego syna, ciekawe czy woj rozpozna kim jest ten młodzieniec, zastanawia mnie czy chłopcy za młodu pamiętali o sobie...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Liczyłam, że król spotka ponownie swojego przyjaciela :/ mega rozdział! Lecę czytać dalej
OdpowiedzUsuń