Witam po
dłuuugiej przerwie. Najpierw mnie nie było, bo miałam wakacje, potem nie było Aubrey, bo pracowała po dziesięć godzin
i niestety nie miała wakacji. I tak nam się to ładnie-nieładnie rozjechało.
Aby nie
przedłużać kilka informacji. „Aojdowie”
opuścili niestety tę stronę, gdyż Saraknya
postanowiła założyć swój własny kącik. Strona Sar jest piękna, a link do niej
znajduje się oczywiście tutaj. Nic tylko klikać i karmić autorce wena ;) Co
dalej… wrzuciłam już poprawiony „Czerwony
Płomień” i „Red Hills”. „Szara Strefa” czeka aż się nad nią
zlituję i w końcu też ją poprawię… przeraża mnie to O.o
Za betę
dziękuję bardzo Aubrey, która od lat
niezmordowanie gimnastykuje się nad moimi ułańskimi fantazjami :*
To chyba
tyle :P Zapraszam na rozdział. Miało być jak zwykle dziesięć stron, ale wyszło
prawie dwa razy tyle… mam nadzieję, że nie przyśniecie w połowie ;) Miałam
podzielić na dwa, ale stwierdziłam, że zostawię tę długość :)
Dziękuję
za Wasze wspaniałe komentarze i pozdrawiam serdecznie :*
Miarowy
odgłos kroków rozbrzmiewał w panującej dookoła ciszy, gdy podeszwy wysokich
butów do konnej jazdy uderzały o kamienną posadzkę jednego z krużganków
otaczających zamek. Lantiel spojrzał na nieruchome korony drzew, rosnących tak
blisko zabudowań, że mógł z tej wysokości prawie dotknąć ich ręką. Westchnął,
odgarniając z czoła kosmyk włosów. Od wielu dni oczekiwali na deszcz,
przeklinając lepkie, duszne powietrze. Dziś nawet nie było wiatru. Wszystko
jakby zatrzymało się w miejscu, oczekując na zbliżającą się nawałnicę. No dalej, zanim zupełnie się rozpuszczę!
Lantiel spojrzał w zasnute ciężkimi chmurami niebo i skrzywił się, czując, jak
materiał koszuli przykleja mu się do pleców. Najchętniej resztę dnia spędziłby
w łaźni, mocząc się tak długo, aż jego skóra zaczęłaby przypominać pomarszczony papier. Być może przez ten
czas niebo by pękło, a on wreszcie mógłby
głęboko odetchnąć wilgotnym powietrzem. Zatrzymał się i wychylił przez balustradę, z dziecinną złością obserwując psy bojowe, leżące
leniwie w płytkiej wodzie potoku płynącego przez
ogród. Patrząc na te ogromne zwierzęta, zastanawiał się, czy naprawdę
potrafiłyby walczyć u boku swych właścicieli. Ciężar ich ciał zbiłby z
nóg orka, a zęby bez trudu rozszarpałyby twardą skórę
trolla, jednak nadal nie wyobrażał ich sobie w trakcie walki. Odkąd tutaj
mieszkał, nigdy nie widział, aby robiły cokolwiek innego poza jedzeniem,
spaniem i bieganiem po wyznaczonej dla nich części ogrodu. Wielkie, kudłate i
przyjazne. Z wiecznie wywieszonymi jęzorami, dyszące z radości, gdy ktoś
zwrócił na nie uwagę i mrużące radośnie wściekle żółte oczy przy wyczesywaniu
ich długiej sierści. Dzieci je uwielbiały, a one odwzajemniały tę miłość,
pozwalając im na wiele, łącznie z jazdą na swych szerokich, rudych grzbietach.
— Bojowe — prychnął.
— Chyba w kolejce do miski.
— Nie
sądź po pozorach. Są bardzo przyjazne otoczeniu, które znają. Kiedy jednak ktoś
zagraża ich panom, zmieniają się w prawdziwe potwory. Obronę tego, co kochają,
mają we krwi. W walce nigdy jeszcze nie opuściły naszych wojowników, bezbłędnie
wyczuwają zagrożenie i niejednego uratowały od śmierci. To wspaniałe zwierzęta,
wierne i posłuszne — głos, który zabrzmiał tuż za plecami Lantiela, sprawił, że
wyprostował się i odwrócił natychmiast, odruchowo pochylając głowę.
— Mój
panie, właśnie zmierzałem do twoich komnat.
— A ja
postanowiłem wyjść ci naprzeciw. — Dłoń Zenthariona spoczęła na ramieniu
Theriena i ścisnęła je delikatnie.
—
Czyżbym się spóźnił? Wydawało mi się…
— Nie,
skądże. Jesteś na czas. — Wysoki elf uśmiechnął się lekko, widząc zakłopotanie
maga. — To ja już nie mogłem wytrzymać w swej komnacie i postanowiłem się
przejść. Wiem, że zawsze, gdy idziesz do mnie, wybierasz drogę przez zewnętrzną
część zamku. Nie lubisz naszych wspaniałych korytarzy? Zbyt przytłaczające, z
tymi wszystkimi portretami?
— Zawsze
wolałem przebywać na zewnątrz, niż w zamkniętych pomieszczeniach. — Lantiel
rozluźnił się, słysząc przyjaźnie kpiący ton w głosie namiestnika. Kiedy
godzinę wcześniej został powiadomiony o spotkaniu z nim, poczuł zdenerwowanie.
Czyżby stało się coś złego, że Zentharion potrzebował jego pomocy jako maga?
— Jak większość z
nas, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Mam wrażenie, że jesteśmy w oku cyklonu,
oczekując na uderzenie. — Elf uniósł wzrok w stronę ciemnego od chmur nieba. —
To będzie ciężka burza. Mam nadzieję, że okoliczne wioski zabezpieczyły się
należycie. — Rozbawienie znikło, zastąpione posępnością,
gdy zmarszczka zeszpeciła gładkie czoło namiestnika.
—
Rozumiem, że mam być gotowy do wyjazdu, gdy zajdzie taka potrzeba. — Lantiel
jęknął w myślach, zanosząc modły do bogów, aby błyskawice oszczędziły domy
mieszkańców podgrodzia. Pomoc w gaszeniu pożarów była tym, czego nienawidził
najbardziej. Wzbudzała najgorsze wspomnienia i przyprawiała go o dreszcze.
— Tak,
to też. — Namiestnik mocniej zacisnął dłoń na jego ramieniu i pociągnął go do
przodu. — Przejdźmy się.
— Czy
coś się stało? — Złe przeczucie objawiło się natarczywym pulsowaniem w
skroniach Theriena. Czyżby Zentharion dowiedział się o jego nocnych eskapadach
po burdelach podzamcza? Nigdy nikomu by
się do tego nie przyznał, że wymykał się późnymi wieczorami, aby wyładować stres i rozgoryczenie w ramionach chętnych
elfów za kilka brązowych kinaj. Być może poczucie bezpieczeństwa, gdy szukał
rozkoszy u nieznajomych, było fałszywe.
— Nie
denerwuj się, twoje prywatne życie nie należy do mnie i nie mnie je osądzać. — Wzdrygnął się, czując na sobie poważne spojrzenie
namiestnika. A więc Zentharion wiedział. Cóż, nie
powinno być to dla niego zaskoczeniem, a jednak było. W dodatku poczuł się
wściekle zażenowany tym, że ktoś, kogo tak szanował, znał jego mroczne sekrety.
— Musisz wiedzieć, że bardzo cię cenię. Jako doradcę, maga i przyjaciela. Nigdy
mnie nie zawiodłeś i zawsze satysfakcjonowało i cieszyło mnie to, że nie
pomyliłem się, pokładając w tobie tak wielkie
zaufanie.
—
Dziękuję. Me serce raduje myśl, że spełniłem oczekiwania mojego pana. — Wstyd
jeszcze się pogłębił. Zentharion wiedział kim był, a jednak nadal go cenił. Nie
zasługiwał na takie uznanie. Pił, aby zapomnieć, a potem upojony winem, oddawał
się wyuzdanym przyjemnościom. Budził się z kacem moralnym, przysięgając, że to
ostatni raz, po czym po kilku dniach robił to samo. Gdzieś po drodze zgubił
swoją godność. Świadomość tego była bardzo gorzka. Tak źle jak teraz, nie było
przez wszystkie te lata. Powrót do Endolrien pogorszył wszystko. Złamał go
ostatecznie.
—
Spełniłeś i to z nawiązką. Najchętniej nigdy bym cię nie wypuszczał spoza
zasięgu mego wzroku. — Zentharion potrząsnął głową, opuścił rękę, która wciąż
spoczywała na ramieniu Lantiela i ruszył przed siebie. Wciąż zaniepokojony
Therien podążył za nim. — Niestety, nawet ja muszę podporządkować się
królewskim rozkazom.
— Nie
rozumiem. — Lantiel spojrzał z przestrachem na smukłe plecy namiestnika. Chyba
wieści o jego złym prowadzeniu się nie dotarły na dwór i nie kazano Zentharionowi
pozbyć się go z zamku? Kim był, aby jego osoba mogła zainteresować najwyższych
dostojników? Nawet nie wiedzieli o jego istnieniu.
—
Polityka rządzi się swoimi prawami. Nie zważa na uczucia. Czasami w imię
wyższego dobra, czasami… — głos namiestnika stwardniał — czyjegoś prywatnego
interesu. Mam nadzieję, że tym razem chodzi o ten pierwszy przypadek. Dziś rano
dostarczono mi list z dworu, w którym poproszono mnie o przyjęcie pod opiekę
młodego maga wody. To bratanek ministra
obrony. Niedawno zakończył termin i musi nauczyć się jeszcze wielu rzeczy.
—
Rozumiem. — Lantiel wbrew sobie uśmiechnął się lekko na wspomnienie tego, jak
bardzo był naiwny, gdy przybył na dwór namiestnika. Lata spędzone tutaj
nauczyły go więcej, niż chciałby przyznać. Władanie żywiołem, okiełznanie go i
sprawienie, by był posłuszny magowi, to ogromny wysiłek, jednak nauka
dyplomacji, politycznych gierek, życia pośród elity i umiejętnego oddzielania
ziarna od plew to rzecz jeszcze trudniejsza i delikatniejsza. Nie raz, gdyby
nie Zentharion i jego doradcy, Lantiel w czasie swych wyjazdów dałby się
nakłonić do zaaprobowania rzeczy na pozór dobrych, które na przestrzeni lat
okazywały się zupełnie chybionymi pomysłami. To namiestnik nauczył go patrzeć w
przyszłość. Analizować z wyprzedzeniem, brać pod uwagę różne aspekty danej
sprawy i nie myśleć jednotorowo. — Oczywiście pomogę we wszystkim. Z prawdziwą
radością podzielę się z tym młodym elfem swoim doświadczeniem.
—
Wierzę, że byłbyś gotów to zrobić. — Zentharion zatrzymał się i oparł o ścianę,
zaplatając ramiona na piersi. — Niestety, chociaż byłbym więcej niż zadowolony
mogąc scedować na ciebie ten obowiązek, zadecydowano inaczej. Muszę przekazać
ci wiadomość, że w oczach królewskich dostojników jesteś, pomimo swojego
młodego wieku, godzien pełnić funkcję ambasadora z ramienia samego namiestnika.
— Skrzywił się ironicznie.
—
Wybacz, ale… — Zaskoczony Therien przez chwilę szukał właściwych słów. Ktoś
docenił jego pracę, otrzymał funkcję ambasadora. To czyniło z niego jednego z
wyższych rangą elfów. Nie mógł zrozumieć,
jak wieści o nim dotarły na dwór, do tej pory raczej niczym się nie wyróżniał. Zamiast spodziewanej nagany, dostał awans.
Ojciec na pewno będzie bardzo dumny. Jego syn, półdrow, pomimo tego, że
startował z o wiele gorszej pozycji, niż inne elfy, został ambasadorem samego
namiestnika. — Wydajesz się niezadowolony…
—
Będziesz musiał wyjechać. Rola ambasadora nie polega na przebywaniu w zamku
swojego zwierzchnika.
— Och… —
Do Lantiela powoli zaczęły docierać inne aspekty tej nowej dla niego sytuacji.
Oczywiście, że nie będzie mógł zostać na dworze. Wyślą go na placówkę
dyplomatyczną, gdzie będzie działał w interesie Zenthariona. Tutaj, do tego
miejsca, które zaczął nazywać swoim domem, będzie wracał naprawdę rzadko.
Guilen, ambasador księcia z północnych rubieży, mieszkał na zamku namiestnika
już ponad dwieście lat i nie zanosiło się na zmianę. Lantiel czasami zastanawiał
się, jak po tak długim czasie zachować obiektywizm i działać na rzecz swojego
pana. W końcu po tylu latach elf przyzwyczaja się do miejsca i zaczyna je
traktować jak własne. Nigdy jednak nie zastanawiał się nad tym głębiej, gdyż
nie dotyczyło go to osobiście.
— Jak
więc widzisz, pomimo tego, że ogromnie cieszy mnie fakt, że wieści o twoich
sukcesach dotarły do królewskiego dworu, przykrą jest mi myśl, że będziesz
musiał mnie opuścić. — Zentharion uniósł wzrok i spojrzał na Lantiela z
widocznym smutkiem. — Śmiem twierdzić, że byłem ci mentorem na ścieżkach życia
dworskiego. Wierzę, że będziesz mi nadal wiernie służył, nawet będąc daleko od
domu. Po trochu czuję się jak ojciec, puszczający dziecko w nieznane.
Dom.
Lantiel poczuł, jak wzruszenie ściska mu gardło. Nigdy nie sądził, że
namiestnik ma o nim tak dobre zdanie i jest do niego równie mocno przywiązany. Troska
Zenthariona była jak balsam, koiła niepewność i rany po podejrzliwości, z którą
stykał się przez lata wśród elfów widzących go po raz pierwszy. To był ktoś,
kto mu ufał, komu na nim zależało. Kto swój dom nazywał jego domem. Naprawdę
Zentharion był jak mentor i ojciec w jednym.
— Zawsze będę ci
służył. Wiele mnie nauczyłeś i twoje cele zawsze będą moim priorytetem. — Pod wpływem impulsu przyklęknął na kolano przez
namiestnikiem. — Chciałbym móc nigdy stąd nie wyjeżdżać.
— Wiem o
tym, jednak królewskie rozkazy są niepodważalne. — Dłoń Zenthariona delikatnie
spoczęła na jego głowie. — Smutek i radość mieszają się w sercu na myśl o twoim
wyjeździe. Mam nadzieję, że odnajdziesz swój własny cel i nie zagubisz się na
rozdrożach uczuć miotających twoimi myślami. Znam cię lepiej, niż sądzisz i
widzę twoją niepewność i smutek, chociaż
nie znam ich przyczyny.
—
Dziękuję za twoją troskę — głos Lantiela zabrzmiał ochryple, gdy ból w jego
piersi przybrał na sile. Tak piękna chwila, w której poznał ciepłe uczucia
swojego pana, została zmącona myślą, że będzie musiał go opuścić. Uniósł głowę
i spojrzał na namiestnika. — Kiedy mam wyjechać?
— Trzy
dni przed pełnią. Książę Endolrien będzie oczekiwał cię wraz z nastaniem nowego
miesiąca. Został już o wszystkim powiadomiony.
Błyskawica
długim powrozem przecięła niebo, oślepiając na chwilę rozszerzone w przerażeniu
oczy Lantiela. Dudniący grzmot zlał się w jedno z głuchym odgłosem osuwającego
się na kamienne podłoże ciała. Nastała ciemność.
***
Silvan po raz kolejny przemierzył komnaty
nowego ambasadora, który tego wieczora miał przybyć do zamku. Nerwowym
spojrzeniem obiegł wyłożone jasnym drewnem ściany, pod którymi stały skrzynie i komody. Przesunął palcem po
rzeźbionym w misterne wzory biurku i przestawił w bok
znajdujący się na nim kałamarz, po czym odstawił go na miejsce. Odwrócił się i
podszedł do łóżka przykrytego teraz narzutą w kolorze malachitu. Nad nim wisiał
odnowiony herb rodu Therienów. Wzrok księcia przyciągnął jasnowłosy
młodzieniec, który z ufnością i niewinnością wymalowaną na twarzy wyciągał dłoń
w stronę jednorożca. W pewien sposób ta twarz i srebrzyste włosy przypominały
mu Lantiela. Zacisnął usta i odwrócił się gwałtownie w stronę środka komnaty.
Głośny pisk służącej sprawił, że wzdrygnął się i cofnął, uderzając głową o
kolumnę. Syknął ze złością.
— Czy
wszystko w porządku? Wasza wysokość nie jest zadowolony ze stanu komnat nowego
ambasadora? — Elfka przycisnęła do piersi kosz wypełniony kosmetykami, niesiony
do przylegającej do komnaty łaźni.
— Nie ma
nargili — warknął, rzucając wymowne spojrzenie w stronę nocnego stolika, na
którym stał wazon z kwiatami.
— Och,
oczywiście, zaraz przyniosę. Nasypię do fajki ten nowy zestaw ziół, który
ostatnio przygotował pan Caldain. — Dziewczyna skinęła szybko głową i
odstawiwszy kosz na podłogę, odwróciła się z furkotem spódnic w stronę drzwi.
— Nie!
— Nie
przynosić? — Spojrzała na niego zdezorientowana. Książę ostatnio zachowywał się
coraz dziwniej.
—
Przynosić! Oczywiście, że przynosić. Sądzisz, że dlaczego o tym wspominałem?! —
Miał ochotę wrzasnąć z irytacji.
— To ja
już nie wiem. — Cofnęła się o krok, przylegając plecami do drzwi i sięgnęła za
siebie, aby nacisnąć klamkę.
— Czego nie wiesz? —
sapnął. — Masz przynieść nargilę oraz mieszankę ziół. Nie tę ostatnią z owoców leśnych, ale tę z dodatkiem mięty!
— Aaa… Rozumiem.
— Służąca szybko skinęła głową i jak szalona wypadła z komnaty.
Silvan z
niesmakiem potrząsnął głową. Banda idiotów. Nic do nich nie docierało.
— Znowu
straszysz służbę? — W drzwiach komnaty stanął Errdir i z rozbawieniem spojrzał
na księcia.
— Nikogo
nie straszę — mruknął ze złością.
— I
dlatego ta biedna dziewczyna przebiegła obok mnie z miną, jakby górski troll
deptał jej po piętach? — zakpił Dulin. — Doprawdy, jesteś księciem, a
zachowujesz się jak…
— Nie
kończ.
— Chodź,
napijemy się wina. Obydwóm nam to dobrze zrobi. — Mag wszedł do środka i
wyprowadził z komnaty ociągającego się wyraźnie Ithildina.
***
— A jak
nie przyjedzie? — Silvan po raz kolejny spojrzał z niepokojem w okno. Słońce
powoli chowało się za górami, zalewając czerwoną poświatą okoliczne tereny.
— Oczywiście,
że przyjedzie. Nie może zignorować królewskiego rozkazu. — Errdir powiódł
palcem po okrągłej podstawie kielicha. — Nie ma innego wyjścia.
— Nie ma
innego wyjścia… — Książę dopił wino i bez wahania dolał sobie ze stojącej obok
kryształowej karafki. — Brzmi, jakby wcale tego nie chciał.
— Nie
możesz być tak naiwny, aby sądzić, że chce. — Mag spojrzał na niego z
niedowierzaniem. — Po tym, co przed wyjazdem powiedziała mu Liriel, musi być
przerażony perspektywą powrotu. Wierzy, że powinien żyć jak najdalej od ciebie,
że jego obecność zagrozi twojemu życiu. Musi czuć się rozdarty pomiędzy strachem,
a chęcią zobaczenia cię. — Westchnął i
oparł głowę o zagłówek fotela, wyciągając przed siebie długie nogi. — Wierzę,
że to co robimy jest słuszne. Wasza miłość…
— Miłość.
— Silvan odwrócił głowę i spojrzał twardo na maga. — Miłość nie jest
wszechmocna. Samo uczucie nie wystarczy, aby pokonać wszystkie przeszkody, jak
bardzo silne by nie było. Czasami miłość bywa również przekleństwem.
— Nie
mów tak. — Errdir wzdrygnął się od nadmiaru goryczy w głosie Ithildina. — To,
co was łączy, jest jak tsunami. Potężne, pokonujące wszystko…
— I
równie niszczycielskie. — Silvan pokręcił głową i wypił kolejny kielich wina. —
Nie mów, że tak nie uważasz. Kiedyś to było naprawdę piękne. Na swój sposób
czyste i słodkie. Byliśmy jak dzieci, które zachłystują się swoim pierwszym
uczuciem. Niewinni i ufni, że pokonamy wszystko i wszystkich. I równie głupi.
— Nie
masz chyba zamiaru się poddać? — Errdir odsunął karafkę i spojrzał na księcia
ze złością. — Teraz? Kilka godzin przed jego przybyciem, nagle stwierdziłeś, że
to wszystko nie ma sensu? Po tylu miesiącach przygotowań? Nigdy się nie
wahałeś! Wysłałeś nas na dwór, abyśmy zrobili wszystko, by Lantiel został
ambasadorem w Endolrien. Wiesz, jak wiele wysiłku w to włożyliśmy? Młody,
nikomu nie znany elf nie dostaje takiej funkcji ot tak. Na to trzeba zapracować
latami! Pociągnęliśmy za każdy sznurek. Dotarliśmy do najwyższych dostojników.
Odnowiliśmy znajomości, o których wolelibyśmy zapomnieć. A wszystko dla was! —
Uderzył gwałtownie pięścią w stół i zacisnął na moment usta. Silvan po raz
pierwszy zobaczył tego zazwyczaj spokojnego maga tak rozzłoszczonego. —
Dlaczego? Bo wierzymy, że wreszcie możecie być razem. Tak, wierzymy! —
powtórzył, widząc sceptyczny wyraz twarzy księcia. — Nawet Kael. A ty mi
mówisz, że nagle nabrałeś wątpliwości?!
— Nic
nie rozumiesz. — Ithildin poderwał się z fotela i nerwowym krokiem podszedł do
okna. Oparł łokieć o futrynę, palce dłoni wplatając w swoje włosy. — Kocham
Lantiela. Nigdy nie przestałem. Nawet wtedy, gdy wierzyłem, że mnie porzucił,
że odszedł przerażony konsekwencjami swojego czynu. Nie wiesz, co przeżyłem na
koronacji, gdy stanął przede mną. Mogę podziękować bogom za to, że na jego
widok moje ciało odmówiło posłuszeństwa, bo gdyby nie to, rzuciłbym się na
niego przy wszystkich. Złapał i zawlókł sam nie wiem dokąd. Byle dalej, gdzie
nikt nie usłyszałby jego wołania. Przykuł i nigdy nie pozwolił mu odejść. A
potem spojrzałem w jego oczy i… — Zacisnął palce na kosmykach, nie zważając na
ból. — Nie wiem, Errdirze. Może obydwaj się mylimy. Może to tylko ja? Minęło
tyle lat. Nagle pomyślałem, że on po prostu mógł o mnie zapomnieć.
— To
nieprawda. Znam Lantiela lepiej niż ktokolwiek. Wiem, że jego uczucie do ciebie
nadal jest silne — Dulin mówił spokojnie
i pewnie, najwyraźniej zdążył już ochłonąć.
— Być może, jednak
zmieniło się przez ten czas. Zostało podszyte lękiem i goryczą. Rozczarowaniem — głos Silvana brzmiał jak monotonne
mamrotanie bez wyrazu. — Kazałem wam go sprowadzić
pod wpływem impulsu. Teraz zastanawiam się, czy nie było to z mojej strony
egoizmem. Postawiłem go w sytuacji, z której nie ma ucieczki. Zamknąłem w
klatce, jak ptaka. Złota klatka jest piękna i pełna dobrych intencji, jednak
przez to jej pręty stają się tylko mocniejsze. Usiłuję cały czas przekonać
samego siebie, że podołam, przywrócę coś, co było i wyleczę nasze złamane
skrzydła. Jednak on musi tego chcieć tak samo mocno jak ja. Inaczej tylko
rozdrapie stare rany, uderzając w pręty w próbie ucieczki.
— Nie
zostanie z tym sam. Myślisz, że będziemy stać i przyglądać się z boku? — Errdir
zmełł w ustach przekleństwo, gdy Silvan głośno wyraził jego własne obawy.
— On się
zmienił, Errdirze. — Ithildin odwrócił się i spojrzał na maga z goryczą. —
Jeżeli sądzisz, że po tym, gdy dowiedziałem się, iż mieszka na dworze
namiestnika, nic nie zrobiłem, mylisz się bardzo. Mam swoich informatorów,
przecież wiesz. Wieści przychodzące z zamku Zenthariona są niczym sól sypana
powoli na otwarte rany.
— To… —
Dulin odwrócił wzrok, nie mogąc znieść tego, co zobaczył w oczach Silvana. Tak
wiele bólu, z trudem skrywanego żalu sprawiło, że miał ochotę uderzyć Lantiela,
gdyby ten w tej chwili przed nim stanął. Jednak chęć wytłumaczenia jego
postępowania pozostała silniejsza. — Nie możesz oczekiwać, że pozostanie ci
wierny, kiedy stracił nadzieję.
— Nie
miałem nikogo poza Istis — głos księcia był niewiele wyraźniejszy od szeptu.
— Wiesz,
że to żadne porównanie, prawda? — mag zapytał ostrożnie. — Przez cały ten czas
byłeś żonaty. Potem szybko zacząłeś
planować powrót Lana. To zupełnie inna sytuacja.
—
Oczywiście, że inna. — Kostki dłoni księcia zbielały, gdy zacisnął palce na
futrynie. — Przez tych kilkanaście lat
moje łoże było żałośnie puste, w przeciwieństwie do posłania Lantiela. Trudno było pogodzić się z faktem, że przez jego komnatę
przewinęła się połowa dworu. Jeszcze trudniej zaakceptować to, że w ostatnich
miesiącach jego chęć przygód zawiodła go do burdeli.
— Och…
— Widzę,
że zaczynasz pojmować moje rozterki. — Silvan usiadł ciężko na szerokim
parapecie, nadal nie patrząc w stronę zakłopotanego przyjaciela. — Podczas gdy
ty i Kael przebywaliście na królewskim dworze, do mnie docierały coraz
pikantniejsze szczegóły z życia Lantiela. Wino, mężczyźni i pieniądze. To
niezbyt zachęcające połączenie. Miałem ochotę odpuścić. Skoro tak dobrze się
bawi, po co to niszczyć? Najwyraźniej myliłem się i własną tęsknotę usiłowałem
podzielić na nas dwóch. Wtedy przyszła wiadomość od was, udało się, Lan dostał
funkcję ambasadora na moim dworze. Niczego nie można już było cofnąć. — Zamilkł
na chwilę, jakby czekając na jakąś odpowiedź, jednak jedyne co otrzymał, to
pełna niedowierzania cisza. — Powiem ci coś, czego nigdy nikomu nie mówiłem. —
Uniósł głowę i wreszcie spojrzał na siedzącego bez ruchu maga. — Boję się.
Jestem przerażony tym, że sprowadziłem go tutaj na darmo. Bo widzisz, Errdirze,
jeżeli on nie pragnie tego samego, jeżeli jego uczucia są zaledwie echem
przeszłości, to przez ostatnie miesiące kręciłem powróz na swoją szyję własnymi
rękoma.
***
— Zabij
mnie.
Fenris
uniósł głowę znad końskiego grzbietu, gdy monotonny stukot kopyt został
zakłócony przez ponury głos przyjaciela.
—
Później — warknął, ściągając wodze i zatrzymując się obok Lantiela. Podążył
wzrokiem za jego spojrzeniem i lekko przygarbił, widząc przed sobą przejście do
wąwozu, który prowadził wprost do Endolrien.
—
Obiecujesz mi to kolejny raz. — Therien mocniej naciągnął kaptur na twarz,
jednak jego wierzchowiec nadal pozostał pod nim bez ruchu, jakby wjazd do
miasta zasłaniała jakaś niewidzialna przeszkoda.
— A ty
kolejny raz o to prosisz.
— Nie
dam rady. Wracam. — Dłonie Lantiela szarpnęły wodze, usiłując zawrócić konia, jednak Fenris mu na to nie pozwolił, zajeżdżając mu
drogę.
— Nie
rób scen — syknął, oglądając się za siebie na odział, który towarzyszył
Therienowi jako eskorta. — Nie możesz pozwolić sobie na ucieczkę. Wiesz, co
grozi za złamanie królewskich rozkazów! Jesteś arystokratą, w dodatku na
wysokim stanowisku. Zachowaj trochę godności i nie podwijaj przy wszystkich ogona.
— W
dupie mam godność.
— W
dupie to ty masz ukatrupionych potomków całego dworu Zenthariona, wraz z
przyległościami — głos Fenrisa był pełen tłumionej
irytacji.
— To było wredne. — Lantiel spojrzał na niego
ze złością.
— Taki
mój urok. — Warczenie Fenrisa przybrało na sile. — Zachowuj się. Ta podróż
przez ciebie przypomina jedną wielką stypę.
— A niby
co ma przypominać, skoro czuję, jakbym jechał na własny pogrzeb? — Therien
niechętnie spiął konia, z ciężkim sercem zagłębiając się w wąski przesmyk.
Nienawidził tego miejsca. To właśnie tutaj rozegrała się dramatyczna walka o
życie podczas ostatniej suszy. To pomiędzy tymi skalnymi ścianami przetoczyła
się fala, która ugasiła płomienie mające powstrzymać elfy przed inwazją na
miasto. Za kolejnym zakrętem było miejsce, gdzie jego miecz… — Niedobrze mi —
jęknął, pochylając głowę nad karkiem wierzchowca.
— Jestem
tutaj. — Pomimo ostrych słów, które wcześniej padły, ciepła dłoń Fenrisa
spoczęła na ramieniu Lantiela i ścisnęła je lekko, jakby tym gestem przyjaciel
chciał dodać mu odwagi.
—
Jesteś. — Skinął głową. — A potem wyjedziesz. Żołądek skręca mi się na myśl, że
zostanę tutaj zupełnie sam. Oni mnie nienawidzą! Zaczynam myśleć, że proroctwo
nie głosiło śmierci Silvana, a moją własną powolną agonię.
— Nie
będziesz sam. Masz Errdira, który nigdy cię nie opuści. Poza tym, ja nie będę
na końcu świata. Do Errdira nie mogłeś przyjeżdżać, a on nie odwiedzał cię, aby
nie zdradzić twojego miejsca pobytu. Teraz sytuacja jest zupełnie inna.
Uniósł
głowę i spojrzał w kierunku zamku. Ostatnie promienie słońca odbijały się w
oknach i oświetlały twierdzę, nadając jej baśniowy wygląd. Wtulona w skałę,
otoczona zielenią, przypominała oazę spokoju. Trudno było uwierzyć, że jej mury
na kolejne lata staną się więzieniem dla jadącego obok Lantiela. Spacerujące po
podzamczu elfy z ciekawością przyglądały
się przyjezdnym, rozmawiając z podekscytowaniem. Wieczór był piękny i ciepły, więc wielu z nich wyległo przed domy. Spojrzał ukradkiem
na Theriena, który otulony swą szarą peleryną, z opuszczoną głową i twarzą
ukrytą za materiałem wyglądał wśród tej scenerii jak zwiastun kłopotów. Jego
strój i postawa jasno wskazywały na to, że nie przyjechał tutaj z własnej woli
i raczej nie jest z tego powodu szczęśliwy. Niemal jęknął z ulgą, gdy elf,
jakby usłyszawszy jego myśli, wyprostował się i rozpiął klamrę spinającą poły
wierzchniej szaty, a później z ociąganiem zdjął ją, przerzucając przez grzbiet
konia. Jego jasne włosy, surowo ściągnięte do tyłu i splecione w warkocz, od
razu przyciągnęły wzrok mieszkańców. Fenris z napięciem obserwował zmiany
zachodzące na ich twarzach, gotów zareagować na najmniejszy przejaw niechęci ze
strony Endolrian.
Konie
wolno stąpały po kamiennym bruku. Usta Theriena zaciśnięte były w wąską linię,
a plecy nienaturalnie wyprostowane. Coraz więcej elfów zbierało się wzdłuż
głównej drogi prowadzącej do zamku, obserwując milczący przejazd zbrojnych,
odzianych w barwy samego namiestnika. Fenris mocniej zacisnął dłoń na trzymanym
sztandarze, o którym zupełnie zapomniał. Godło nowego ambasadora powiewało
łagodnie na wietrze, przyciągając wzrok srebrem i zielenią. Kątem oka
obserwował coraz bardziej ściągnięte strachem oblicze Lantiela. Tym bledsze, im
głośniejszy stawał się gwar wokół nich. Najwyraźniej herb Therienów wzbudził
ogólne podekscytowanie. Na twarzach wielu elfów zagościło zrozumienie. Coraz
wyraźniej można było usłyszeć nazwisko Therien, podawane sobie z ust do ust.
Oto po latach do miasta powracał nie ambasador Zenthariona, nie podopieczny
Errdira, ale syn Jarela, doradcy i najlepszego przyjaciela poprzedniego
księcia. Fenris z fascynacją przyglądał się, jak zmieniają się uczucia na
twarzach mieszkańców. Od zaskoczenia, przez niepewność, aż po wzruszenie. Ani
jednego złego spojrzenia, żadnego gniewnego głosu. Gdyby Lantiel chociaż na
chwilę opuścił wzrok, byłby zaskoczony. Być może na zamku nie oczekiwano go z
radością, jednak to nie dotyczyło mieszkańców miasta. Oni nie znali drugiego
dna, nie wiedzieli, jakie tajemnice kryją mury dworu.
— Panicz
Lantiel! Wrócił pan do nas! — Jakaś elfka wysunęła się do przodu, zagradzając
im drogę i zmuszając wolno idące konie do zatrzymania się. Lantiel zaskoczony
opuścił głowę i spojrzał na stojącą przed nim kobietę. — Po tym, jak zniknął
pan tyle lat temu, sądziliśmy, że nigdy już pana nie zobaczymy. Nawet nie
zdążyliśmy podziękować…
—
Podziękować? — Głos Lantiela brzmiał tak, jakby odwykł od mowy. Z trudem
przeciskał się przez jego ściśniętą strachem krtań.
— Za to,
co panicz… pan zrobił, za uratowanie nas wtedy. — Oczy elfki zaszkliły się na
wspomnienie feralnej nocy sprzed kilkunastu lat. — Gdyby nie ten akt odwagi i
mocy, wielu z nas by tutaj nie było. Rodziny straciłyby ojców…
— Ja…
nic takiego nie zrobiłem. — Therien wreszcie odważył się spojrzeć w twarze
coraz ciaśniej otaczających ich elfów, zaskoczony i wyraźnie zmieszany emocjami
malującymi się na ich obliczach.
—
Potężny, a skromny — dał się słyszeć czyjś rozbawiony okrzyk.
— Będzie
dobrym ambasadorem!
—
Sprawiedliwym.
— Nie da
nas skrzywdzić.
— To syn
Jarela.
— Krew
nie woda!
— Wrócił
tutaj, gdzie jego miejsce!
Kolorowy
tłum podekscytowanych elfów prowadził ich w kierunku dworu. Kobiety śmiały się
wesoło, dziewczęta uważnie obserwowały jeźdźców, posyłając im powłóczyste
spojrzenia tak śmiałe, że Fenris poczuł się w pewnej chwili zakłopotany.
Mężczyźni jowialnie poklepywali końskie zady, zapraszając żołnierzy na wieczór
do gospody. Dzieci podskakiwały dookoła rodziców, machając rękami i krzycząc
coś o jednorożcach i zbrojach eskorty towarzyszącej Lantielowi.
— Nie
tego się spodziewałeś, prawda? — Fenris otrząsnął się w końcu z szoku i z
zadowoleniem spojrzał w twarz przyjaciela, zażenowanego z powodu tak gorącego
powitania.
— Czy
oni nie pamiętają, że niemal zabiłem ich księcia? — W oczach Lantiela gościło
niedowierzanie. Był wyraźnie zaskoczony tym, co działo się dookoła nich.
— Pamięć
jest wybiórcza. Pamiętają to, co dobre. Nie zapominaj, że w ich oczach to nie
książę, a ty ich uratowałeś. Zapobiegłeś tragedii i stanąłeś w ich obronie. —
Uśmiechnął się, wyraźnie uszczęśliwiony tym, co zobaczył. — Dużo dobrego
zdziałał też widok twojego herbu — szepnął. — Najwyraźniej twój ojciec był
tutaj ważną i poważaną osobą.
— Cóż,
najwyżej zamieszkam w wiosce, kiedy zacznę dusić się we dworze. — Gorycz w
głosie Lantiela była wyraźna, pomimo uśmiechu, który posyłał odprowadzającym
ich do zamku elfom.
— Chcą
zorganizować odpowiednie powitanie. Dziś w nocy zapłoną ogniska na twoją cześć.
— Fenris był dumny ze swojego przyjaciela. — Musisz się pojawić, nie możesz ich
urazić.
— Wiem. Nie
wyobrażasz sobie, jak chętnie opuszczę mury zamku.
— Nawet
jeszcze do niego nie wjechałeś. Być może nie będzie tak źle, jak przypuszczasz.
— Elf skrzywił się, brutalnie przywrócony do rzeczywistości.
—
Oczywiście, że nie będzie. Będą mili i uprzejmi. Zakwaterują mnie w pięknych
komnatach z widokiem na ogród. W tej sytuacji nie będą mogli sobie pozwolić na
okazywanie mi niechęci. Szkoda tylko, że jedyną szczerą osobą będzie Errdir.
—
Niestety, nie uciekniesz przed tym. Twoją rolą jest reprezentowanie interesów
namiestnika oraz udział we wszystkich zmianach zachodzących na tym terenie.
Musisz być na bieżąco jako jego przedstawiciel. Poza tym, Zentharion wierzy, że
w razie niesprzyjających okoliczności, natychmiast go powiadomisz. Nie wolno ci
być stronniczym.
— Jestem
tego świadomy, co wcale nie ułatwia mi życia. — Rozmowa urwała się, gdy tłum
otaczających ich elfów zatrzymał się przed główną bramą prowadzącą wprost na
dziedziniec zamku. Zapewne głośne okrzyki towarzyszące przyjazdowi nowego
ambasadora zawiadomiły mieszkańców twierdzy o jego przybyciu, gdyż w chwili,
gdy radosny korowód przed nimi się rozstąpił, ich oczom ukazały się trzy osoby
oczekujące ich pod łukowatym zwieńczeniem. Oblicze Lantiela na powrót
zmartwiało, a jego ciało w panice szarpnęło się w tył. — Liriel — szepnął na
widok elfki stojącej obok Errdira i Kaela.
— Witaj.
To zaszczyt widzieć cię ponownie w naszych progach. Mamy nadzieję, że jako
przedstawiciel namiestnika znajdziesz nasz dom godnym i szczerym. Ufamy, że
szybko zaczniesz nazywać go swoim. — Liriel postąpiła do przodu, rozkładając
ręce w powitalnym geście.
Oczywiście, wszystko, aby nie uchybić komuś,
kto przybył tutaj z rozkazu władcy, Fenris wykrzywił pogardliwie usta. Nie zapomniał, jak ta kobieta
potraktowała jego przyjaciela niecały rok wcześniej. Wszystko się w nim
buntowało na widok Theriena, który zsiadłszy z konia, podchodził właśnie do witającej
go delegacji i zgodnie z protokołem przyjmował z ich rąk wieniec upleciony ze
śnieżnobiałego cereusu. W świetle pochodni jego kwiaty lśniły, przyciągając
wzrok.
—
Królowa jednej nocy, jaka szkoda, iż jej żywot jest tak krótki — mruknął i
prawie ugryzł się w język, gdy spoczęło na nim spojrzenie Liriel.
— Cereus
to w naszych stronach symbol niewinności i czystości, a także pokoju. — Uniosła
głowę, patrząc na niego spokojnie.
— Nie
zaprzeczysz jednak, że kwitnie tylko przez jedną noc i więdnie, nie doczekawszy
świtu. — Uśmiechnął się wymuszenie. — Niezwykle delikatny kwiat, jednak gdy
sięgnąć głębiej, można natknąć się na ostre kolce.
— Które
oczywiście zostały usunięte. — Wysunęła wyzywająco małą, lekko spiczastą brodę.
— Jakże
by inaczej. Jednak przyznasz, że są one nieodłączną częścią tego kwiatu. Cereus
kusi i przyciąga wzrok, skrywając pułapkę pomiędzy swymi liśćmi. Być może
dlatego pozostaje tak niewinny, bo rzadko ktoś ma odwagę sięgnąć po niego,
woląc wyrażać swój podziw z bezpiecznej odległości? Jak dla mnie, zdradliwy
kwiatuszek.
—
Fenris! — syk Lantiela przerwał sprawił, że odwrócił on wzrok od zakłopotanej
twarzy elfki, aby spojrzeć na zdenerwowanego przyjaciela. — Nie pomagasz.
—
Wybacz. — Lan miał rację, nie powinien drażnić siostry księcia. Jego nieuważne
słowa mogły w przyszłości zaszkodzić jego przyjacielowi.
— Przyjmuję
wieniec jako gest dobrej woli i pokoju — pomimo zdenerwowania głos Theriena
brzmiał pewnie.
—
Uroczysta kolacja odbędzie się o…
—
Wybacz, nie chciałbym zakłócać waszych planów, jednak mieszkańcy miasta
zaprosili nas do wspólnego świętowania dziś w nocy. — Lantiel odwrócił się i
wskazał na stojące za nim elfy. — Nie chciałbym zawieść ich nadziei.
—
Oczywiście serdecznie zapraszamy rodzinę książęcą. — W oczach Fenrisa
zamigotało rozbawienie.
— Skoro
taka wasza wola, oczywiście przyłączymy się. Przekażę służbie, aby pomogła, w
miarę naszych możliwości. — Musiał przyznać, że szybko pokonała zmieszanie i
stanęła na wysokości zadania. — Na razie jednak, zapraszamy do środka. Na pewno
zechcecie odświeżyć się po długiej podróży. Wasze komnaty są już przygotowane.
— Nie
śmiałbym wątpić. Panie przodem. — Fenris ukłonił się lekko, wskazując dłonią w
kierunku głównego wejścia do zamku.
— Co ty
wyprawiasz? — Lantiel zrównał z nim krok, gdy Liriel wraz z milczącym dotąd
Kaelem i z ciekawością obserwującym całe zajście Errdirem ruszyli w stronę
twierdzy.
— Nie
mogłem się powstrzymać, byli tak oficjalni, że miałem ochotę nimi potrząsnąć.
Być może usłyszelibyśmy, jak grzechoczą ich drewniane kręgosłupy. — Wzruszył
ramionami.
— Cieszę
się, że tak dobrze się bawisz. Jednak ty niedługo wyjedziesz, a ja będę musiał
tutaj zostać. Prosiłbym, żebyś nie uchybiał protokołom, potem cała
odpowiedzialność spadnie na mnie. Sytuacja i tak nie jest wesoła.
—
Przepraszam, po prostu kiedy na nich patrzyłem i pomyślałem, że będę musiał
zostawić cię tutaj… — Fenris przeczesał ręką włosy w geście frustracji. — Nawet
Errdir… Sądziłem, że to będzie inaczej wyglądało. Stał tam tylko i patrzył.
— Nic
innego nie mógł zrobić. — Lantiel westchnął ze smutkiem. — Oficjalne powitanie
nie powinno pozostać zakłócone przez prywatne zażyłości czy wrogość. No, chyba,
że wśród delegacji znajdzie się ktoś, kto ma maniery trolla i koniecznie musi
się nimi pochwalić. — Rzucił przyjacielowi krzywe spojrzenie.
— Już
przeprosiłem. — Wyciągnął rękę i objął plecy Lantiela, przyciskając go do swego
boku. — Nie złość się, ich to bynajmniej nie wzruszyło.
— Nie
gniewam się, ale zdania o twoich manierach nie zmienię. — Therien z rezygnacją
oparł głowę na ramieniu Fenrisa, nie zwracając uwagi na innych.
— To
samo mógłbym powiedzieć o twoim księciu. Nawet nie wyszedł, aby cię przywitać.
—
Pomyśl, zanim coś powiesz. Może i jestem teraz ambasadorem, ale Silvan jest księciem.
To nadal ja muszę pochylać przed nim głowę. Wyobrażasz sobie, aby Zentharion
wychodził przed zamek, aby przywitać delegatów?
— To
twoje komnaty. — Ich cichą rozmowę przerwał głos Errdira. — Bagaże są już w
środku.
—
Dziękuję. — Lantiel do tej pory zaabsorbowany rozmową, nie zwrócił w ogóle
uwagi, gdzie się znajdują. — Zachodnie skrzydło? — Rozejrzał się nerwowo.
— To rozkaz
księcia. — Drzwi do komnat otworzyły się i wyszła z nich służąca. — Witam i mam nadzieję, że pokoje będą wygodne. Mam na
imię Riviel i jestem odpowiedzialna za tę część zamku, gdyby czegoś było
potrzeba, wystarczy pociągnąć za dzwonek przy drzwiach.
— Tak…
rozumiem. — Therien minął dziewczynę i wszedł do środka. — Jeżeli to możliwe —
odwrócił się w progu — odświeżę się tylko i pójdę przywitać księcia. Wolałbym
nie stawać przed jego wysokością w takim stanie. — Wskazał na swoje podróżne
ubrania.
—
Oczywiście. — Liriel szybko skinęła głową. — Będziemy oczekiwać cię w sali
audiencyjnej.
—
Dziękuję za zrozumienie. — Spojrzał na stojącą z boku służącą, która
najwyraźniej czekała na dalsze instrukcje. — Proszę wskazać pokoje mojej
eskorcie, na pewno są zmęczeni i chętnie odpoczną chwilę przez przyjęciem.
Fenrisie, pójdziesz z nimi.
— Jesteś
pewien, że nie potrzebujesz mojego towarzystwa? — Elf uniósł z zaskoczeniem
głowę.
— Tak,
potrafię się umyć i przebrać bez twojej asysty — sarkazm w głosie Lantiela był
wyraźnie słyszalny.
— Skoro
tak, pani prowadzi. — Uśmiechnął się uwodzicielsko do elfki, która spłonęła
rumieńcem i wskazała mu kierunek.
—
Lantiel, czy możemy… — Errdir postąpił krok w stronę elfa, jakby chciał wejść z
nim do komnaty, lecz Therien uniósł rękę i zagrodził mu drogę.
—
Później porozmawiamy, naprawdę to zajmie mi tylko chwilę. — Uśmiechnął się
przepraszająco.
—
Poczekam na ciebie. — Mag wyglądał na rozczarowanego, jednak cofnął się w głąb
korytarza podążając za resztą towarzystwa.
***
Lantiel zamknął za sobą drzwi i oparł się o
nie, zamykając oczy. Czuł się zmęczony. Lęk, który do tej pory starał się
ukryć, teraz zdawał się z niego wypływać każdą częścią ciała. Nogi ugięły się
pod jego ciężarem i osunął się na podłogę, ukrywając twarz w dłoniach. Najchętniej
nie wychodziłby stąd nigdy, a na pewno tego wieczoru. Nie wyobrażał sobie
spotkania z Silvanem. Nie po tym sztucznym powitaniu, jakie zgotowali mu Liriel
i Kael. Nawet Errdir wziął w tym udział. Może pełnił teraz oficjalną funkcję,
ale przecież znali go, nie był kimś obcym, a dokładnie tak się poczuł. I
jeszcze te kwiaty. Znak pokoju i niewinności. Elbereth, to naprawdę było
żenujące. Miał wrażenie, że Liriel chce
mu tym coś przekazać, jednak nie miał pojęcia, o co chodziło. Na pewno nie
oferowała mu przyjaźni, raczej przymusowy rozejm w tej narzuconej im odgórnie i
mocno niekomfortowej sytuacji. Był teraz ambasadorem w ich zamku, nie mogli mu
niczego zabronić, ani okazać niechęci. To musiało być mocno frustrujące zarówno
dla niej, jak i dla Kaela.
Niechętnie
wstał i podszedł do stojącego obok ściany kufra podróżnego. Odpiął spinające go
pasy i otworzył ciężkie wieko. Przez chwilę przyglądał się równo poukładanej
garderobie, po czym wyciągnął grafitową tunikę ze srebrnymi wykończeniami i
przewiesił ją przez oparcie krzesła. Nie miał ochoty na bardziej wyszukane
stroje. Zentharion już i tak kazał wymienić całą jego garderobę. Naprawdę czuł
wielkie opory przed otwarciem pozostałych trzech skrzyń. Zupełnie nie rozumiał,
po co komuś tyle ubrań. Szybko zrzucił szaty, nie przejmując się tym, że upadły
w nieładzie na podłogę i ruszył w stronę bocznych drzwi, najprawdopodobniej
prowadzących do łaźni. Woda w drewnianej kadzi stojącej na środku pomieszczenia
była już przygotowana. Szybko zmył z siebie kurz i wytarł się leżącym obok ręcznikiem. Najchętniej poleżałby w pachnącej owocami
kąpieli dłużej, jednak niezależnie od tego, jak bardzo nie chciał, w końcu
musiał spotkać się z Silvanem.
Książę
nie opuszczał jego myśli. Nie wyobrażał sobie mieszkania z nim pod jednym
dachem. Był mieczem, który wisiał nad głową Ithildina, nie powinien był
przebywać blisko niego, a jednak przewrotny los sprowadził go tutaj. Jeżeli do
tej pory nie wierzyłby w przeznaczenie, po tej nominacji nie miał już żadnej
wątpliwości co do jego istnienia. Jakie było prawdopodobieństwo, że jego,
nikomu nie znanego elfa, w dodatku półdrowa uczynią ambasadorem, i to na dworze
Ithildinów? Zerowe. Bogowie byli bezwzględni w swych kaprysach.
Stanął
przed lustrem, zawiązując troczki ciemnych legginsów, po czym z osobnego kufra
wyciągnął wysokie pod kolano buty z miękkiej zamszowej skóry. Były wygodne i
naprawdę je lubił. Nigdy nie przyzwyczaił się do tych wymyślnych, skórzanych
botków zapinanych na boczne klamerki. Może nadawały się dla elity, której
jedynym zajęciem były spacery po komnatach, ale nie dla niego. Lantiel cenił
sobie wygodę. Wsunął ramiona w rękawy tuniki i skrzywił się lekko, gdy zobaczył
jej długość. Zapinana pod szyję na wysoką, haftowaną srebrem stójkę góra
zwężała się w kierunku tali, od bioder zaś rozszerzała delikatnie i miękkim
materiałem spływała aż do kostek. Poruszył się i z niejakim zadowoleniem
stwierdził, że tunika pomimo swej długości nie krępuje ruchów dzięki wysokim,
bocznym rozcięciom. Rozczesał włosy i spiął je kościaną klamrą, pozwalając im
opaść na plecy. Z żalem spojrzał na swój miecz, który do tej pory był jego
nieodłącznym towarzyszem. Niestety na spotkanie z księciem nie powinien go
zabierać. Zacisnął dłonie w pięści i z ciężkim sercem ruszył w stronę drzwi.
Korytarze
były puste. Najwyraźniej mieszkańcy zamku szykowali się do zabawy, która miała
zostać zorganizowana na błoniach przed twierdzą. Rodzina książęca prawdopodobnie
oczekiwała go w sali audiencyjnej. Myśl, że za kilka chwil stanie przed
obliczem Silvana spowodowała, że powietrze na moment uszło z jego płuc.
Przystanął pod ścianą, opierając czoło o zimny kamień i wziął kilka głębokich
oddechów. Jak miał tutaj żyć? Tak blisko, a jednocześnie tak daleko od Silvana.
Książę był dla niego niedostępny. Nie mógł go dotknąć, podczas gdy każda część
jego ciała wyrywała się w jego stronę. Co będzie, jeżeli kiedyś straci nad sobą
panowanie? Jak długo wytrwa, zanim zacznie śledzić go wzrokiem, przecinać
niczym żebrak jego ścieżki, błagając chociażby o jedno spojrzenie? Jak ciężkie
były jego winy, że skazano go na tak wyrafinowane tortury? Ile czasu musi
upłynąć, zanim ostatecznie oszaleje i rzuci się na niego, błagając, aby wziął
go do łóżka? Czy zdoła zachować własną dumę, czy też poniży się w jego oczach
ostatecznie? Tak wiele pytań, a żadnej odpowiedzi. Strach zdominował jego
emocje i Lantiel nie potrafił mu się przeciwstawić. Wyprostował się i skierował
kroki w stronę schodów. Nie może poddać się od razu, nie bez walki. Jego duma
była tym, co mu pozostało i musi zachować ją jak najdłużej.
Drzwi do
sali były przymknięte. Pchnął je i wszedł do środka. Pomieszczenie tonęło w
mroku. Z zaskoczeniem stwierdził, że jedynymi źródłami światła były księżyc,
którego blask wpadał przed ogromne okna, oraz dwa lampiony płonące po drugiej
stronie komnaty. Czyżby się pomylił i trafił nie w to miejsce, co trzeba?
Zamknął za sobą drzwi i ostrożnie ruszył w stronę źródła światła. Dostrzegł
zarys dużego, książęcego fotela. Więc jednak się nie pomylił, to naprawdę była
sala audiencyjna. Jego oczy zapłonęły czerwienią, powoli dostosowując się do
znikomego oświetlenia. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Na błoniach
rozstawiono już pochodnie, a na środku ułożono wysoki stos. Ogień zapłonie tej
nocy wysoko i zgaśnie nieprędko. Elfy uwielbiały się bawić, a więc na pewno nie
przegapią okazji do świętowania. Czuł, że dziś nie zdoła odpocząć po podróży. Westchnął
i potarł dłonią skronie, czując nadchodzący ból głowy. Wiedział, że jego
przyczyną nie było zmęczenie, a stres i trwanie w ciągłym napięciu. Zesztywniał,
słysząc za sobą ciche kroki. Ktoś oprócz niego był w komnacie. Jak mógł to
przegapić? Szybko odwrócił się w stronę, skąd dochodził dźwięk i zamarł z
dłonią uniesioną do twarzy.
— Witaj,
Lantielu. A może powinienem powiedzieć: witaj, ambasadorze? — Naprzeciw, ze
wzrokiem utkwionym w jego przerażonym obliczu, stał książę Eldorien. I pomimo
tego, że Lantiel sądził, iż przygotował się na to spotkanie, w tej chwili zdał
sobie sprawę, jak bardzo się mylił.